sobota, 29 października 2016

Lublin - miasto trzech kultur czy Polska B część 1?

W pierwszym wpisie na blogu zapowiadałem stały cykl relacji z krótkich wypadów krajowych. Na pierwszy ogień idzie Lublin. Dlaczego ? Bo o Krakowie czy Gdańsku napisano pewnie już wszystko, co nie znaczy że nie wpadnę tam kiedyś przy okazji próbując pokazać te miasta w sposób alternatywny. Póki co jednak jadę na wschód. Pomysł wyjazdu do Lublina pojawił się przypadkiem. Pomimo tego że od dłuższego czasu chciałem uzupełnić zaległości jeśli chodzi o Polskę wschodnią to jakoś nigdy nie było okazji aby zajechać do Koziego Grodu. Impulsem do podróży stało się uruchomienie trasy Poznań - Lublin przez Polskiego Busa, a konkretnie  promocja na start - bilet za złotówę :). Zastanawiam się 20 sekund i ... rezerwuję.
Wyruszam z Poznania w piątek o 20.30. Zachodzę na nasz marketodworzec i już na wstępie pierwsza niespodzianka. Zamiast spodziewanego czerwonego Van Hoola na stanowisko podjeżdża srebrna Setra. Okazuje się że Polski Bus podpisał porozumienie z firmą BP Tour i trasę do Lublina obsługuje flota tego właśnie przewoźnika. Jaka to różnica dla podróżnego ? Po pierwsze jest trochę więcej miejsca na nogi, chociaż umówmy się: jeśli ktoś ma 1,80 wzrostu to wystarczająco miejsca na nogi ma tylko we własnym wyrze , ewentualnie w pociągu pod warunkiem że nikt nie siedzi na przeciwko. W autokarach nie licząc wersji lux pod tym względem jest źle, albo bardzo źle. No więc w tym przypadku jest źle. Druga różnica niestety jest in minus. Otóż podróżując Polskim Busem jesteśmy przyzwyczajeni do przejazdów z punktu A do punktu B, ewentualnie z jednym lub dwoma przystankami. Bp Tour funkcjonuje jak zwykły PKS przez co zamiast korzystać z dobrodziejstwa autostrady, tłuczemy się po wertepach aby zahaczyć o Wrześnię , Turek , Uniejów itd.. Trzecia różnica to brak jednolitych standardów. W Polskim Busie wieczorem gasną światła głośniki poza postojami milczą , a większość pasażerów śpi. W BP sen jest prawie niemożliwy bo przez całą trasę świecą się lampy, a podróż umila nam muzyka zgodna z gustem kierowcy. W  moim przypadku głównie Zenek Martyniuk i inne gwiazdy radia Vox. No nic... jedziemy....
Zajmuję miejsce za dwójką studentów z KUL - u którzy całą drogę rozprawiają o Bogu - spoko, przynajmniej ci mnie nie okradną jak się jakimś cudem zdrzemnę. Za mną rozsiadają się dwie paniusie ĄĘ oburzone repertuarem z wyjących głośników. Szczególnie nie podszedł jakiś hicior o cyckach. Ja rozkładam się na dwóch fotelach czym daję kolejny pretekst do zrzędzenia brygadzie AĘ, co rzecz jasna mam gdzieś.
Do Lublina docieramy za dziesięć piąta co jest porą bandycką. Zastanawiam się czym kierował się mistrz który układał rozkład jazdy. Gdybym przyjechał dwie godziny wcześniej można by jeszcze rozważyć hostel , dwie godziny później byłoby już jasno, a tak jest ciemno leje i jestem w dupie. Wychodzę z autobusu prosto do głębokiej kałuży i myślę co dalej. Szukam toalety która okazuje się być Toi Toiem z niespodzianką na klapie. Często podczas dyskusji o remoncie dworców padają argumenty że dworzec jest wizytówką miasta ponieważ turysta pierwsze wrażenie czerpie właśnie stąd. No więc ten autobusowy w Lublinie jest wizytówką ohydną bez dwóch zdań. Miałem zamiar koczować do rana w poczekalni, ale mam tego miejsca serdecznie dość więc ruszam przez zalane miasto w poszukiwaniu jakiejś miejscówki. Dochodzę do stacji Statoil przy ul. Lwowskiej , zamawiam kawę i starą kanapkę, odpalam neta i czekam na wschód słońca, a przy okazji układam ramowy plan wycieczki. Jasno robi się po 7 rano , większość miejsc jest jeszcze zamknięta więc szukam atrakcji na otwartym powietrzu pomimo wrednej pogody. Decyduję się zacząć od starego cmentarza żydowskiego. Droga nie jest długa, kierując się znakami i nawigacją dość szybko trafiam pod bramę i..... jedynie bramę mogę sobie obejrzeć bo na wejściu wita mnie wesoło dyndająca kłódeczka.





Dobra... rozumiem że w naszym kraju nie brakuje ludzi którzy miłośnikami żydów nie są , zdarzają się dewastacje itd.. Ale mówimy o miejscu które jest umieszczone w przewodnikach turystycznych, ma rangę zabytku i prowadzą tu oznaczone szlaki, a nie ma pół informacji że nie można na obiekt wejść. Słabe. Dobra... nie zrażam się i kieruję w stronę nowego cmentarza żydowskiego. Zachęcony krótkim spacerem w stronę starego decyduję się iść pieszo, jednak po przejściu kilkuset metrów jestem mokry jak ściera i wybieram autobus. Tutaj miła niespodzianka: bilet na komunikację miejską umożliwiający przejazd całej trasy kosztuje 3,20. W Poznaniu za taką kwotę mogę sobie 10 minut postać w korku i 500m. dalej wysiąść. Wysiadam pod cmentarzem, przechodzę przez bramę i zaczynam rozumieć dlaczego stary jest zamknięty na cztery spusty. Spodziewałem się miejsca pamięci , a teren jest zaniedbany, zaśmiecony, przez środek biegnie dróżka którą suną tabuny bab z siatami z pobliskiego marketu, a na pomniku siedzi okrakiem jakaś miejscowa eminencja i raczy się tanim winkiem.

Malowniczo. Pojawia się jeden z tych momentów, kiedy podczas podróży zadaję sobie pytanie "Na co mi to było ?". Jest sobota rano a ja zamiast wylegiwać się w łóżku z pilotem w ręku stoję po nieprzespanej nocy obłocony i oglądam jakąś zdewastowaną ruinę. Za chwilę z trudem przypominam sobie jednak że przecież to lubię :). Wracam po śladach do centrum. Wysiadam pod zamkiem ,mijam płaskorzeźbę na cześć żołnierzy ze zgrupowania "Zapory"
i ulicą Podzamcze wspinam się pod górę. Zamek nie jest duży, ale klimatyczny.
W środku są jakieś wystawy, ale mnie muzea pasjonują jak zeszłoroczny śnieg więc odpuszczam. Fajnie że bez kupowania biletu można wejść na dziedziniec i zobaczyć z zewnątrz basztę i kaplicę Trójcy świętej.
Tu już trzeba sięgną do kieszeni, ale w przypadku kaplicy warto wydać te 8 złociszy żeby obejrzeć polichromię. Pewnie jakiś artysta plastyk napisałby o niej coś więcej, mi się porostu  podoba. Zamek ma dość mroczną historię o czym świadczą tablice pamiątkowe przy drzwiach wejściowych, a samym mieszkańcom bardziej niż ze sztuką ,kojarzy się on z miejscem kaźni służącym różnej maści bydlakom. Najpierw rosyjskim , potem gestapowskim , a na koniec ubeckim.
Opuszczam zamek i kieruję się przed siebie w stronę bramy Grodzkiej stanowiącej wrota do starego miasta.
Idę dalej mijając plac po Farze skąd można strzelić sobie selfi z panoramą miasta. Oczywiście jeśli się jest idiota można też zlecieć przy okazji kilkadziesiąt metrów w dół. Ot selekcja naturalna.
Lubelska starówka nie jest wymuskana niczym muzealny marmur, ale ta pewna surowość nadaje jej autentyczności. Trudno tutaj znaleźć dwie takie same kamieniczki , fajne są wąskie uliczki odchodzące od rynku które budzą skojarzenia z ich włoskimi odpowiednikami(zaraz się tu zjawi jakiś historyk sztuki i zacznie udowadniać że to nie ten okres i blalala, ale mi się tak kojarzy i tyle:).

czwartek, 6 października 2016

Trendy w gastronomii, czyli NIE dla lodów w rolkach

Scena gastronomiczna naszych miast i miasteczek zmienia się dynamicznie od ponad 35 lat i jest to fakt. Możemy zjeść po meksykańsku chińsku i murzyńsku poczynając od Warszawy a kończąc na zapadłych pipidówach. Duża różnorodność rozpieszcza smakoszy zarówno szukających białych obrusów i srebrnych sztućców jak i miłośników streetfoodu zapijanego browarem. Każdy rozwija swój kierunek co jest jak najbardziej ok. Raz na jakiś czas branża dostaje jednak jakiegoś totalnego zajoba i nagle na każdym rogu wyrastają knajpy z tym samym. Na początku millenium były to bary z sushi których nagle powstały tysiące dosłownie w każdym zakamarku naszego kraju. O dziwo duża część z nich się obroniła, chociaż patrząc na jakość i ceny co niektórych przybytków nie sposób ulec wrażeniu że ich klientela nie przychodzi tam dla żarcia tylko po to żeby się pokazać w snobistycznym miejscu. No nic, każdy ma swój gust. Kolejna fala to "zdrowe" burgerownie. W momencie gdy powstało ich po 2-3 albo 5 w dużych miastach można było powiedzieć że to coś nowego fajnego i całkiem zresztą smacznego. Tylko dlaczego nie mogło tak zostać ? Dlaczego tak wielu gastronomom zamiast ciągnąć swoją gałąź nagle ubzdurało się, że jak też nie będą smażyć mięcha w bułce to stracą szansę życia ? Efekt jest taki, że branża zjada własny ogon bo ilość bud z "prawdziwymi" hamburgerami przyprawia o mdłości przez co potencjalni klienci szukający czegoś innego mają ich serdecznie dość. Jakość wyrobu też oczywiście poszybowała w dół bo nagle niszowy produkt stał się masowym i zdecydowana większość knajp aby obronić cenę serwuje nam obecnie tego samego, produkowanego przemysłowo burgera, którego tylko podgrzewa się na hipsterskim grillu nadając mu jakąś kretyńską nazwę siląc się na oryginalność. Co niektórzy żeby się wyróżnić na tle identycznej konkurencji wymyślają do tego jakieś legendy np. jeden z nadmorskich burgerbiznesmenów, którego nazwy z litości nie wymienię usiłował mi wmówić że jego wuj przez 20 lat hodował byki w USA tylko z przeznaczeniem na hambuksy po czym przeprowadził się z jakiegoś nielogicznego powodu do dziury pod Płockiem i tenże właśnie wujaszek zaopatruje jego karton-budę w jedyną w swym rodzaju wołowinę. Dajcie żyć! Czy ja mam na czole wypisane IMBECYL? Toż to nadmorskie smażalnie są bardziej wiarygodne ze świeżą pangą z porannego połowu. To nic że poranny połów odbył się rok wcześniej w Chinach. Ale co to wszystko ma wspólnego z tytułowymi lodami ? Nie to jeszcze nie delirium. Otóż zawitałem ostatnio na poznańska Polagrę Gastro i krążąc od degustacji do degustacji natknąłem się na kilka stoisk producentów sprzętu do "rolkowych lodów". Jedne nazwano lody tajskie , inne rollo lody, a i tak to wszystko jeden pies. Myk polega na tym że facet polewa jakąś obrzydliwą chemiczną breją (płynna masa lodowa) płaską schłodzoną do minus pierdyliard stopni maszynę, po czym owa breja zastyga i można z niej za pomocą szpatułki formować cienkie ruloniki. Wygląda to atrakcyjnie nowatorsko i ekskluzywnie , smakuje jak kartongips wymieszany  z mlekiem w proszku. Ma jednak 2 zalety które o zgrozo pozwolą się temu badziewiu stać przebojem. Są oryginalne (czytaj: statystyczny Janusz jeszcze tego nie żarł) i koszt zrobienia jednej porcji według prelegenta nie przekracza 30 gr. Właściwie wystarczyłaby tylko ta druga informacja aby na twarzach oglądających prezentację panów z czarnymi teczkami pojawił się autentyczny orgazm.
Już widzę oczyma wyobraźni przyszły sezon letni nad Bałtykiem i setki leasingowanych maszyn z pseudo-lodowym szajsem. Pewnie co drugi byznesmen będzie wciskał kit o wujku z Tajlandii co to pierwszą maszynę do Polski na plecach przyniósł. Cóż... trendy jego mać.

wtorek, 4 października 2016

Początek

Pierwszego posta tworzę głównie dlatego że jestem technicznym pół debilem i chcę sprawdzić czy w ogóle się pojawi :). Skoro już jednak go czytacie to znaczy że jest. A więc zaczynamy. Na początek wypadałoby naskrobać coś o sobie niczym na pierwszym mityngu AA. No i od razu was zawiodę bo choć głównymi tematami bloga będą podróże i jedzenie to żaden ze mnie Tony Halik ani tym bardziej Magda Gessler. Po co w takim razie w ogóle chce się tutaj produkować skoro nie jestem profesjonalistą ? Bo blogów podróżniczych "profesjonalistów" jest od wyrzygania, a ja chciałbym trafić do zwykłych ludzi zajaranych odkrywaniem, ale niekoniecznie takich dla których jedyny styl podróżowania to spanie w somalijskich szałasach i jazda stopem na pace traktora z kozim łajnem. Chcę wrzucać relacje z których przeciętny turysta(lub podróżnik bo dla niektórych to obciach) będzie mógł skorzystać i które zainspirują go do realnego ruszenia dupy z kanapy,bo lepiej realnie śmignąć na weekend w Polskie Góry niż palcem po mapie do Tanzanii. Pojawiać się tu będą opisy konkretnych ciekawych miejscówek za granicą i w Polsce, jak i dłuższe relacje obejmujące jakiś większy obszar kraju. Będę się starał zachęcić do krótkich weekendowych city breaków (modne słowo że hoho) w różnych ciekawych miejscach i przy okazji spróbowania miejscowych specjałów. Będzie na pewno coś o piwie bo je po prostu lubię jak cholera , a czasem pojawi się też pewnie jakiś wpis kompletnie z kosmosu bo taką będę miał zachciankę. Dobra póki co tyle bo długich wstępów i tak nikt do końca nie czyta więc witajcie w Smaku Świata...