Żeby mnie ktoś nie posądził o wynajdywanie samych "szarości" muszę w tym miejscu przyznać, że Polska kolej w ostatnich latach zrobiła naprawdę znaczący postęp. Jeszcze kilka lat temu o takim kiblu w najniższej klasie pociągów mogliśmy tylko pomarzyć.
Dumając o losie polskiego kolejnictwa docieram planowo do Elbląga. Przechodzę przez ładny dworzec i kieruję się w stronę starówki gdzie ma zarezerwowany hotel. Z litości nie podam jego nazwy, bo nazywać hotelem schronisko kolonijne to lekka bezczelność, no ale cóż drogo nie było. Mam wolny wieczór więc włóczę się po centrum. Elbląg jest dla mnie trochę dziwnym miastem , bo postawionym w zasadzie od zera. Jak wiele miejsc w naszym pięknym kraju zostało zrównane z ziemią przez niemiecką machinę wojenną. Władzuchna ludowa pod nadzorem kolejnego okupanta w miejscu zniszczonych zabytków pobudowała szpetne bloki i dopiero w ostatnich kilkunastu latach rozpoczęła się odbudowa starówki stylizowanej na tą oryginalną. Elblążanie są z niej bardzo dumni, ja uczucia mam mieszane bo patrząc np. na budynek ratusza od razu widzimy że budynek jest "stylizowany na...." , a nie oryginalny.
Trudno jednak nie przyznać racji że lepsza schludna nowa "starówka" niż zdewastowane centrum. Robi się późno, wstać trzeba skoro świt więc wracam do swojego "hotelu". Z samego rana wracam po śladach na dworzec i już z daleka widzę pierwszą grupkę kibiców belgijskich która czeka na ten sam autobus co ja. Połączenie obsługuje PKS Gdańsk , przyjeżdża nieco opóźniony i.. pełen. Wydaje się że kierowca zajechał na dworzec tylko po to żeby uspokoić podróżnych, że 20 min po nim wyjechał autobus dodatkowy w którym miejsca podobno są. Okazuje się że nie kłamał i z około godzinnym poślizgiem ruszamy w stronę granicy w Mamonowie. Dojeżdżając do granicy uśmiech pojawia się na mojej twarzy bo jesteśmy drugim autokarem w kolejce. W miarę upływającego czasu mój uśmiech coraz bardziej zanika. W tym miejscu doceniam Schengen. Co najdziwniejsze o wiele bardziej upierdliwa jest polska załoga składająca się z plotkujących między sobą panienek, którym wydaje się że są najważniejsze na świecie bo ktoś dał im mundur. Pieczę nad tą dziatwą sprawuje kilku otyłych wąsaczy, a cała "kontrola" rejsowego autobusu trwa bite 2 godziny. Po stronie rosyjskiej jest na szczęście lepiej, w czasie wbijania pieczątek wsiada nastoletni wolontariusz FIFA rozdaje wszystkim mapki i po angielsku opowiada o najważniejszych punktach miasta. Ruszamy w końcu w dalszą drogę i po kilkudziesięciu minutach meldujemy się na dworcu autobusowym w Królewcu.
Od pierwszych minut żar leje się z nieba, mnóstwo ludzi, szczególnie młodzieży chodzi bez koszulek. Dla tych którym Rosja kojarzy się tylko z Syberią i białymi niedźwiedziami polecam wycieczkę do obwodu w czerwcu. Jest rano, meldunek mam po 16 więc początkowo planuję pieszy spacer do centrum, ale patrząc na odległość, pogodę i fakt że mając Fan ID komunikację mam za darmo wybieram autobus. Pierwsze spojrzenie na miasto i... no cóż Paryż to to nie jest.
Zawsze Królewiec - miasto o bogatej historii kojarzyło mi się z miejscami takimi jak Wilno czy Lwów. Tutaj mamy raczej do czynienia z typowym sowieckim miastem gdzie pojedyncze piękne cerkwie są otoczone szpecącymi blokami i pomnikami gloryfikującymi zbrodniczy ustrój.
Wyjątkiem jest wyspa Kanta położona na rzece Pregole i otoczona zabytkowymi spichrzami. To zielone płuca miasta i tam się właśnie kieruję w celu ochłody, wypicia zimnego piwka i obejrzenia katedry.
Czas w przyjemnych miejscach mija szybko, więc kieruje się ku centrum. Główny plac to oczywiście czerwona gwiazda i cerkiew.
Na każdym kroku czuć już atmosferę mundialu i spotkać można organizujące się grupy kibiców. Belgowie na placu pod gwiazdą , Anglicy oczywiście w pubach.
Widać także pojedynczych fanów z całej reszty świata. Z mojej perspektywy najlepiej prezentują się Angole. Jako jedyni wyglądają jak kibice. Dużo flag, chóralne głośne śpiewy, żadnych pomalowanych pysków , włosów itd.. Wiadomo... jak wszędzie trafiają się kwiatki typu facet w zbroi, ale pewna doza folkloru na mundialu jest akceptowalna. Generalnie klasa. Po wydarzeniach na francuskim Euro sporo osób ze środowiska zastanawiało się czy dojdzie do próby rewanżu i jakiejś konfrontacji z ekipami rosyjskimi. Tutaj jednak pomimo pozornie sielankowej atmosfery i wręcz sztucznej uprzejmości rosyjskich służb, czuć cały czas że wielki brat patrzy...
Oprócz setek milicjantów na ulicach kręci się drugie tyle tajniaków po cywilu. Hitem jest wydziarany gość w koszulce Russian Hooligans z krótkofalówką w łapie :). Widać co prawda nielicznych miejscowych młodych zwiadowców szukających mocnych wrażeń, ale mając świadomość, że Omon tylko czeka na jakiś krzywy ruch na obserwacji poprzestają. Sami Rosjanie też wydają się być w szoku jak z dnia na dzień zmieniła się wykładnia prawa. Anglików łażących po pomnikach nikt nie pałuje, co więcej milicjanci pozwalają robić sobie fotki w ich okrągłych czapkach. Na co dzień raczej nie do pojęcia. Z drugiej strony.... nasza codzienność to też mandaty za byle piwo w parku podczas gdy w 2012 zarzygani Irlandczycy spali w krzakach w centrum miasta nie niepokojeni przez nikogo. Ot... prawo igrzysk. Resztę wolnego czasu spędzam w knajpie oglądając popisy naszych Orłów z Japonią i zajadając się wybornym uzbeckim żarciem.
Potem szybki meldunek w hostelu, zbędne rzeczy zatrzaskuję w szafce (czego będę żałował, ale o tym później) i po błyskawicznym prysznicu wracam do punktu zbiorczego, w który podstawione autobusy bezpłatnie odwożą kibiców na stadion.
I w tym miejscu należą się gospodarzom brawa, bo co by o ich kraju nie mówić to organizacyjnie nie ma się do czego przyczepić. Od transportu, przez wolontariuszy , po kible na każdym kroku i ekipy sprzątające - wszystko zagrało perfekcyjnie. Przejazd na stadion trwa 20 minut, wpuszczanie i kontrola osobista dużo sprawniejsza niż w polskiej ekstraklasie. Stadion - specjalnie wybudowany na tą okoliczność kiedyś rzucałby pewnie na kolana, ale od ładnych paru lat nie mamy się w Polsce pod tym względem czego wstydzić więc już nie rzuca:). Co do samego meczu to pewnie każdy go widział więc opisywać nie będę. Na trybunach rządzą Anglicy czego można się było spodziewać. Znakomite oflagowanie z czego są znani , zorganizowany doping , własne nagłośnienie.
Nie sposób jednak nie stwierdzić że na mieście byli dużo głośniejsi niż na samym stadionie z czego również są znani. Belgowie próbują się przebić , ale są mocno rozsypani po trybunach , jedyna zwarta grupa zajmuje miejsce za bramką, ale jest zbyt mała żeby przekrzyczeć synów Albionu, więc są słyszalni tylko fragmentami, głównie po akcjach ich drużyny. Kibicowsko mecz bez żadnego napięcia typowy piknik. Po spotkaniu równie sprawnie jak w pierwszą stronę tłum zostaje odstawiony do centrum miasta.
Kaliningad żyje nocą przynajmniej w czasie mistrzostw. Po za kretyńskim zakazem sprzedaży piwa w sklepach po 22 wszystko funkcjonuje tak jak w Europie zachodniej. Nie imprezuję specjalnie długo bo rano znów muszę wstać o barbarzyńskiej porze. Docieram bez przeszkód do hostelu i błyskawicznie zasypiam....
Wstaję jak zwykle spóźniony, otwieram szafkę i ...... dupa klucz nie pasuje. Kobieta w recepcji nie zna słowa po angielsku, posiłkuje się jedynie translatorem w ledwo działającym telefonie. Ostatecznie ogarnia o co mi chodzi, ale klucza zapasowego nie ma a mój autobus odjeżdża za 45 minut. W końcu baba bierze obcęgi młotek i śrubokręt i zaczyna o 6 rano rozbrajać metalową szafkę. Nie muszę wspominać że moi współlokatorzy , z których spora część położyła się spać 2 godziny temu są wniebowzięci. O dziwo operacja się udaje, a ja chcąc nie chcąc odpuszczam sobie poranny prysznic i z wywieszonym jęzorem biegnę na dworzec.
Całe szczęście autobus odjeżdża opóźniony o 20 minut dzięki czemu udaje mi się opuścić putinowską enklawę i nadrobić braki snu na niewygodnym siedzeniu. Podróż mija spokojnie poza tym że znowu trzeba czekać 2 godziny na odprawie granicznej. Przy okazji po raz kolejny okazuje się że Polacy są życiowo po stokroć bardziej zaradni niż zachodzi Europejczycy. Na pytanie polskiego celnika czy ktoś przewozi mięso lub nabiał rodacy natychmiast chowają puszki z kawiorem po kieszeniach podczas gdy kilku Belgów z uśmiechem na ustach chwali się suszonymi karpiami, co najmniej jakby sami je złowili. Oczywiście uśmiech znika za chwilę gry rybki lądują w worku na śmieci.
Do Elbląga docieramy spóźnieni 3 godziny co ani mnie już specjalnie nie dziwi, ani nie irytuje. Analizuję szybko połączenia w stronę Poznania i spontanicznie decyduję się zahaczyć po drodze o zamek w Malborku, który zawsze chciałem odwiedzić, a jakoś zawsze brakło czasu. Zamczysko robi wrażenie i naprawdę warto się tam wybrać.
Ostatnim rozdziałem wycieczki jest postój w Bydgoszczy gdzie zajadam obiad, i przy piwko przeglądam zdjęcia na telefonie. Jeszcze tylko ostatnia prosta osobowym do Poznania i kończę swoją krótką, acz treściwą przygodę z rosyjskim mundialem.
Czy było warto ? ... Mając jedenaście lat i oglądając Kluiverta w akcji złapałbym się za głowę widząc siebie o dwadzieścia lat starszego mającego w ogóle czelność zadać tak oczywiste pytanie. Pewnie że było :)