Relacje

MACEDONIA, CZYLI Z WIZYTĄ U ALEKSANDRA


Pomysł wyjazdu do Macedonii pojawił się w mojej głowie w momencie gdy pazerne łapska łysego oszusta z UEFY wyciągnęły karteczkę z napisem Pelister Bitola i przyporządkowały ją do przeciwnika o znacznie bliższej sercu nazwie - LECH POZNAŃ :).
Jak zwykle w takich przypadkach ceny połączeń lotniczych poszybowały w górę i już po kilku chwilach stało się jasne że przy takich kosztach transportu podróż na mecz i z powrotem mija się z celem.
Decyduję się więc zostać na miejscu trochę dłuższe szczególnie, że zawsze chciałem odwiedzić Ohrydę, a okazja ku temu pojawiła się wyborna.
Pomimo tego że Macedonia to nie jest koniec świata to dostać się tam w środku sezonu w dobrej cenie wcale nie jest łatwo, a dodatkowo skomplikował sytuację fakt, że mecz zamiast w Bitoli postanowiono rozegrać w Strumnicy co jak się później okazało mocno skomplikowało mi transport na miejscu, ale o tym za chwilę...
Ostatecznie decyduję się kupić bilety na trasie Berlin - Skopje - Berlin, a reszta wyjdzie w praniu.

Do stolicy Niemiec docieram pociągiem z przesiadką w Szczecinie bo godziny przyjazdów Polskiego busa wyjątkowo mijały się z moim lotem. Nic to , zarówno przejazd PKP, jak i sam lot przebiegają planowo i bez żadnych zakłóceń więc tuż przed 17 w dobrym humorze melduje się na lotnisku w Skopje. Wychodzę przed terminal w poszukiwaniu transportu do miasta. Autobus spółki Vardar Express jeździ raz na półtorej godziny więc chowam się przed upałem w hali lotniska i czekam. Podróż trwa jakieś pół godziny i kończy się przed dworcem kolejowym w Skopje. Pierwsze wrażenie nie jest zbyt ciekawe żeby nie powiedzieć fatalne. Dworzec jest szary, brudny,brzydki i śmierdzący co dodatkowo potęguje nieznośny upał. Nie ma się jednak co zrażać - trzeba opędzić się od tłumu taksówkarzy i znaleźć hotel. Z dworca odjeżdża mnóstwo autobusów komunikacji miejskiej, ale co z tego skoro nie znam cyrylicy i nie wiem gdzie jadą. Mapka którą sobie wydrukowałem mówi mi niewiele więc zmuszony jestem skorzystać z pomocy miejscowych. W Macedonii nie mają faszystowskiego zakazu sprzedaży alkoholu na dworcach więc wbijam do baru zmawiam piwo i dosiadam się do pierwszego lepszego gościa, który siedzi sam przy stoliku. Typ oczywiście nie zna słowa po angielsku, ani nie zna mojego hotelu, ale jest chętny do pomocy i wspólnymi siłami ogarniamy na jego nawigacji że miejsce mojego dzisiejszego spoczynku znajduje się niecałe kilometry stąd. Po jakichś trzydziestu minutach drogi docieram do miejsca gdzie diabeł mówi dobranoc i oczom własnym nie wierzę że trzygwiazdkowy hotel można umiejscowić w takich slumsach.
Skopje to miasto kontrastów o czym przekonam się jeszcze nie raz. Na szczęście sam pokój jest niezły więc zostawiam bagaż i idę na miasto coś zjeść bo zapas kabanosów zeżarłem jeszcze przed Szczecinem. Bez większych ceregieli wybieram pierwszą lepszą knajpkę i zajadam Tavce Gravce w asyście piwa Skopsko.
Najedzony i zadowolony zanurzam się w wieczorny klimat spalonej słońcem stolicy. Skopje jest niekiedy nazywane małym Stambułem ze względu na mozaikę kulturową i dzielącą dwa światy rzekę. Nawet jeśli jest w tym trochę przesady to skojarzenie jest trafne. Po lewej stronie rzeki mamy do czynienia z centrum miasta jakie znamy z miast zachodnich. Monumentalne dopieszczone budowle, ogromne pomniki i fontanny. Rządowy projekt Skopje 2014 który pochłonął prawie 500 mln Euro miał zrobić ze stolicy Macedonii bałkański Rzym. I chyba niestety z tym przeszarżowano bo ilość monumentów na metr kwadratowy jest chyba największa w Europie :).

W tych rejonach miasta zabawia się śmietanka stolicy. Wieczorem modne kluby, restauracje i galerie pękają w szwach, a obowiązującym dress codem jest raczej garnitur i długa suknia, a nie dresowa bluza i krótkie spodnie które mam na sobie. Strzelam więc sobie piwko w jakiejś mniej wyniosłej knajpie i kieruję się do innego świata którego symboliczną bramą jest kamienny most zaś rolę mitologicznego Stygsu pełni rzeka Vardar.  Dobra trochę popłynąłem z tym porównaniem bo pomimo egipskich ciemności panujących w muzułmańskiej części miasta z krainą umarłych nie ma ona nic wspólnego. Wręcz przeciwnie Stara Carsija żyje przez całą noc. Czuję się tu jak ryba w wodzie. Uwielbiam takie klimaty - niskie budynki pamiętające dawne wieki, kamienny bruk i mnóstwo ludzi zasiadających w niezbyt estetycznych lokalach niczym nie przypominających tych z białymi obrusami na drugim brzegu.  Oczywiście dzielnica zdążyła zostać nadgryziona zębem turystycznej tandety. Poza oryginalną herbata i ceramiką niestety kupić też można chińszczyznę w postaci tandetnych pamiątek, momentami bardzo osobliwych jak np. magnesy na lodówkę z wizerunkami Hitlera, Stalina i Tity.
Chciałem nawet wziąć dla jaj Adolfa, przypiąłbym go sobie do góry łbem na zamrażarce, ale stuknąłem się w łeb na myśl o powrotnym lądowaniu w Berlinie. Co jak co, ale nie mam ochoty tłumaczyć się szwabom z szerzenia nazizmu :).
Zdjęciami nocnymi z Carsiji nie będę was katował, bo nie mam dostatecznego sprzętu, ale jeszcze tu wrócę na powrocie. Tymczasem wykończony całym dniem powoli wracam do hotelu na zasłużony wypoczynek. Samotny spacer po slumsach okalających centrum Skopje nie należy do najprzyjemniejszych wrażeń, ale docieram bez większych trudności i ekspresowo zasypiam.
Rano po lekkim śniadanku w hotelowym barze czym prędzej lecę na dworzec w poszukiwaniu transportu do Ohrydy, na której poza meczem najbardziej mi zależało. O dziwo pomimo braku znajomości tych przeklętych literek poszło dość sprawnie i już po kilku chwilach z biletem w ręku siedzę w całkiem wygodnym autobusie na południe.
Podróż mija szybko i po niecałych 4 godzinach melduję się w miejscu docelowym. W Ohrydzie planowałem spędzić jedną noc i następnie udać się do Strumnicy. Wszystko sprawdziłem przed wyjazdem, więc pewnym krokiem kieruje się do dworcowej budki  w celu nabycia biletów na rano. I tutaj mój uśmiech z twarzy znika gdyż kobieta z za szyby informuje mnie że nie dość ze nie ma takiego połączenia to przewoźnik którego wybrałem nie istnieje od dwóch lat. Po raz kolejny przekonuję się , że internetowe mądrości na temat mniej uczęszczanych rejonów świata można sobie wsadzić w dupę. Nie zrażony proszę więc o bilet przesiadkowy i dalej trafiam kulą w płot. Babka wyciąga notatnik (!) z wypisanymi ręcznie miejscowościami do których łaskawie może sprzedać mi bilet, problem w tym że na pytanie o możliwość dalszej przesiadki odpowiedzią jest wzruszenie ramionami. Nie muszę pisać że wiochy które są mi proponowane nie mówią mi za wiele może poza Skopje do którego póki co wracać nie zamierzam. Anglik stojący za mną w kolejce zniecierpliwiony przydługą konwersacją oferuje mi swoją mapę żebym jak najszybciej załatwił sprawę i się zmył. Chcąc nie chcąc staję się szczęśliwym posiadaczem biletu do Veles do którego jechać wcale nie planowałem w dodatku bez żadnej gwarancji ze uda mi się stamtąd dostać gdzieś dalej i zdążyć na mecz. No cóż nic nie poradzę więc wypada znaleźć hotel, a o resztę będę martwił się jutro.  Droga do centrum w temperaturze 40 stopni zajmuje mi godzinę i co gorsza za nic w świecie nie mogę znaleźć  mojej miejscówki. Gdyby nie to że rezerwowałem przez booking.com byłbym przekonany , że zrobili mnie w wała. Ostatecznie spocony jak knur zaczynam liczyć budynki i zagadka zaginionego adresu się wyjaśnia. Otóż na moim "hotelu" nie ma ani szyldu, ani numeru domu , ani w ogóle nic co mogłoby sugerować że turysta mógłby tam szukać czegokolwiek. Siedzi za to przed drzwiami babuszka na oko co najmniej dwustuletnia i obiera fasolę. Nic nie wie o żadnych noclegach, ani o mnie, za to pokazuje żebym poszedł za dom. Faktycznie od tyłu jest jeszcze jedno wejście, ale zamknięte. Nieco zniecierpliwiony wracam do babcinki i pokazuje jej potwierdzenie rezerwacji na którym jak wół jest napisany adres jej chaty. Na widok nazwy hostelu wreszcie coś zakumała .- Zlatka , aaaaaa Zlatka Tanevska!
Babcia bez słowa wyciąga z fartucha otrzaskany telefon, wybiera numer i podaje mnie. Pani po drugiej stronie słuchawki rzecz jasna nie mówi po angielsku, ale plus minus dogadujemy się że gospodyni o mnie zapomniała (sic!), teraz jest w pracy, ale przyśle córkę. No to pięknie słońce praży, a ja zamiast siedzieć nad jeziorem stoję pod drzwiami i czekam na "zbawienie". Na szczęście córka dociera w ciągu 20 minut, przekazuje klucze i ... znika. Wchodzę do skromnego, ale schludnego domu i okazuję się że będę dziś nocował tu sam. Chwilę odpoczywam, biorę prysznic i powoli odzyskuje humor bo warunki są niczego sobie, płacę za to grosze i co najważniejsze niedaleko znajduje się cel mojej dzisiejszej tułaczki. Zostawiam więc plecak, którego wagę przeklinam od samego rana i ruszam nad jezioro. Przechodzę przez główny deptak i oczom moim ukazuje się jezioro Ohrid, wreszcie !



Siadam na brzegu, kupuję w pobliskiej budzie pysznego burka i napawam się widokiem i słońcem, które w tych okolicznościach przyrody pali jakby mniej:). Ohryda jest kurortem wakacyjnym, nie bójmy się tego słowa, jest tłoczno i gwarno, ale jest to kurort wyjątkowy bo wypoczywają tu miejscowi. Będąc na wczasach np. w Bułgarii jedynymi Bułgarami jakich można spotkać to obsługa hoteli i knajp. Tutaj jest odwrotnie. Nie spotka się tu Niemców , Ruskich i wszystkich innych możliwych nacji , a przynajmniej nie masowo. Spoglądam na rejestracje samochodowe i widzę same blachy Macedońskie i Albańskie. Dlatego pomimo turystycznego charakteru miejscowości nie zatraciła ona lokalnego klimatu. Z coraz większym bananem na twarzy ruszam dalej, bo tak naprawdę głównym moim celem w tym miejscu jest nie jezioro, a starożytne ruiny, których tu nie brakuje, a jako wisienkę na torcie na koniec zostawię sobie kościół świętego Jana z Kaneo. Idę więc stromą kamienną drogą pod górę i mijam kolejne przewodnikowe "must see" , między innymi teatr antyczny, który szczególnie przypadł mi do gustu bo jest otwarty, przez nikogo niepilnowany i można go na spokojnie obejrzeć. W ogóle Macedończycy mają dość osobliwe podejście do zabytków. Gdyby takie ruiny znajdowały się np. w Grecji to natychmiast ogrodzono by je płotem, i kasowano po dwie dychy euro za wjazd. Tutaj..  wchodź kto chcesz , bierz co chcesz :).






Dróżka robi się coraz bardziej stroma, ja coraz bardziej mokry i dyszę jak dziki osioł, ale widoki wynagradzają trudy podróży.


I wreszcie jest ! Przed wyjazdem do Macedonii przeczytałem na którymś z blogów podróżniczych że jedna fotka z tego miejsca była inspiracją dla autora do podróży. Wierzę, kościół Jana z Kaneo na tle tafli wody trafia na większość pocztówek, magnesów na lodówkę i wszelkiego innego badziewia przywożonego stąd przez turystów. Nic jednak nie oddaje magii tego miejsca. Rozkładam się wygodnie na skałce, otwieram zimne Skopsko i napawam widokiem. Tylko ja... i to pieprzone słońce :) Jest 17 i dalej ponad 40 stopni.

Wolnym krokiem kieruję się w dół dochodzę do najstarszej części miasteczka i stanowczo stwierdzam że skoro było coś dla ducha to ciału też się należy. Wieczór spędzam w jednej z licznych knajpek na promenadzie przy  miejscowej kociej muzyce , sałatce szopskiej i winie T'ga Jug poleconym przez kelnera jako najlepsze w Macedonii więc pewnie im nie schodziło :). Ja wybitnym winoznawcą nie jestem wiec mogę tylko napisać że mi smakowało, szczególnie w roli popychacza doskonałych grilowanych mięs. Czas niestety szybko mija , zanim się obejrzałem robi się grubo po północy, a ja mam w perspektywie pobudkę o wyjątkowo podłej godzinie. Zabieram więc co nieco na wynos przekonany że następnego dnia o 5 rano mogę mieć problem ze zjedzeniem śniadania na mieście i niechętnie udaję się na krótki spoczynek.
Nazajutrz z trudem rozklejam powieki i oczywiście spóźniony ruszam na dworzec zostawiając klucze w drzwiach, bo oczywiście nikt mnie nie powiadomił co mam z nimi zrobić. O tej godzinie Ohryda jest wymarła, zresztą nic dziwnego skoro przez całą noc wszyscy srogo balowali. Wychodzę  z za rogu na główną ulicę i staję jak wryty... W moim kierunku nieśpiesznym truchtem podąża wesoła gromadka kilkunastu bezpańskich psów, a chwilę później jestem już otoczony przez pomieszane czworonogi w przeróżnych rozmiarach. Na szczęście nie są specjalnie agresywne, cześć nawet merda ogonem, ale nie mogę się ruszyć bo skaczą na mnie, obwąchują i ogólnie blokują ruchy. Nie zastanawiając się zbyt długo otwieram plecach, wyciągam siatkę z przezornie zrobionym wczoraj zapasem żarcie i rzucam z całych sił za siebie. Oczywiście cała gwardia rzuca się w kierunku zdobyczy, a ja znikam w bocznej uliczce i upewniwszy się że straciły mnie z zasięgu wzroku biegnę ile sił przed siebie. Ku... mać , miał być miły spacerek o wchodzie słońca a zamiast tego wataha sierściuchów aktem terroru pozbawia mnie śniadania. Zanim zorientowałem się gdzie jestem po wymuszonej zmianie trasy minęło trochę czasu więc na dworzec tradycyjnie wbiegam w ostatniej chwili z wywieszonym jęzorem. Pytam jeszcze kierowcę czy przypadkiem on nie orientuje się czy w Veles mam szansę na przesiadkę do Strumnicy, ale jest tak samo poinformowany jak kobieta z informacji. Trudno więc jadę przed siebie. Trasa do Veles dłuży się niesamowicie bo autobus którym jadę okrąża kilka miejscowości zgodnie z jakimś niezrozumiałym dla mnie kluczem. Na szczęście na trasie zaplanowane są postoje na których można coś zjeść, a na każdym parkingu oczywiście haraczu w postaci resztek oczekują psy :).
Docieram w końcu do Veles, serce zaczyna bić mi mocniej, bo do meczu zostało kilka godzin, a ja dalej nie mam konkretnego planu dojazdu. Wchodzę do poczekalni i ogarnia mnie podwójne szczęście. Po pierwsze jest klimatyzacja, a po drugie bus do Strumnicy odjeżdża raptem za godzinę. Pięknie!
Gdyby nie upał to pewnie wykorzystał bym tą godzinkę na chociaż krótki spacer po miasteczku, ale w takich warunkach stać mnie tylko na slalom pomiędzy żebrającymi dzieciakami i zajęcie pozycji w dworcowym barze. Autokar przyjeżdża zgodnie z planem, rozsiadam się wygodnie i już na luzie podziwiam widoki z za szyby. Skłaniają one do refleksji , że naprawdę niełatwo się tu żyje. Większość niewielkiego kraju zajmują góry, na spieczonej słońcem ziemi nie gospodaruje się łatwo szczególnie że rolnictwo jest bardzo zacofane technicznie. Próżno szukać jakiegokolwiek większego przemysłu. Z okien autobusu nie widać hal , magazynów , nie ma nawet zachodnich marketów ani MC Donalda. Są tylko góry, lasy rzeki. Z zewnątrz pięknie to wygląda, ale ludzie nie mają lekko, a mimo to są uśmiechnięci życzliwi, gościnni i ufni. Trudno nie zapałać sympatią do tej krainy.

Opuszczam klimatyzowany pojazd i zaopatrzony w niewielką mapkę wyruszam w poszukiwaniu hotelu. Zadanie mam ułatwione o tyle że znajduje się on przy głównym placu miasta. Po drodze robię fotkę sprzedawcy arbuzów co za chwilę okazuje się być transakcją wiązaną, ale nie potrafię odmówić handlarzowi zakupu więc chcąc nie chcą taszczę kulę u nogi w postaci ogromnego owocu.
Trafiam w końcu do hotelu Esperanto, który robi bardzo dobre wrażenie i tutaj warto wspomnieć o macedońskich cenach. Za pokój w bardzo dobrym 4-gwiadkowym hotelu w centrum w szczycie sezonu ze śniadaniem płacę w przeliczeniu niecałe 100pln. W Polsce można o tym pomarzyć. Ogarniam się szybko i ruszam na zbiórkę którą przewidzieliśmy na głównym placu czyli pod moim oknem. Nasza liczba nie powala. W Strumnicy melduje się 195 kibiców Lecha. O uzgodnionej godzinie ruszamy przemarszem przez miasteczko eskortowali przez liczne siły policyjne. Spokój z jakim przebiega konwój wzbudza nasze zdziwienie, byliśmy raczej przygotowani na powtórkę z Sarajeva gdzie paramilitarne jednostki mierzyły do nas z ostrej broni maszynowej, a nad głowami latały kamienie. Kilkunastu z nas zresztą trafiło do miejscowych szpitali. Tu bałkany i tu bałkany , a klimat skrajnie inny wręcz piknikowy. Jedyne brzydkie zachowanie gospodarzy dotyczyło cen biletów. Otóż organizatorzy postanowili naszym kosztem zasilić klubowy budżet kasując od każdego przyjezdnego po 30E, gdzie w miejscowych warunkach za tę kwotę pewnie można by kupić karnet Vip na 3 sezony. Dość powiedzieć że kilka lat wcześniej na meczu ligi mistrzów na Milanie płaciłem za wstęp 16 Jurków. No nic... jakoś to przeżyję.
O samym meczu można napisać tylko tyle że się odbył bo bardziej niż boiskowe wyczyny naszych piłkarzy interesuje nas jak by tu przeżyć do końcowego gwizdka w tym skwarze. Zresztą... po wyniku w Poznaniu rewanż  był tak naprawdę formalnością. Gospodarze na szczęście litują się nad nami i przyciągają pod nasz sektor węże strażackie z których chętnie korzystamy.
Spotkanie kończymy zwycięzko,  dziękujemy chłopakom za awans, śpiewamy "Jesteśmy zawsze tam gdzie nasz Kolejorz gra...." i opuszczamy lekkopółsmieszny stadionik na którym przyszło nam grać. Część ekipy pakuje się w auta i wraca prosto do Polski, część zostaje w mieście. Ja wracam się tylko przebrać do hotelu i wychodzę w miasto. Strumnica nocą to osobna historia. Jestem pod wrażeniem atmosfery tutaj panującej. Miasto jest niewielkie, położone z dala od większych atrakcji turystycznych, w zasadzie poza miejscowymi mało kto tutaj zagląda i przede wszystkim jest środek tygodnia, a energii, ilości ludzi bawiących się na mieście, ulicznych koncertów i przede wszystkim klimatu może tutejszemu "centrum" pozazdrościć niejedna europejska metropolia. Tego nie da się opisać tu trzeba przyjechać.
Rano jem śniadanie na hotelowym tarasie i idę na spokojnie obejrzeć miasto. Trudno znaleźć tu jakąś wizytówkę, coś konkretnego co przyciągnie ludzi, ale jest to jedno z tych miejsc w którym zwyczajnie fajnie być.


Niestety powoli muszę się zbierać bo obiecałem sobie zobaczyć jeszcze Skopje, a przede wszystkim dzielnicę turecką za dnia. Łapię więc taryfę i zasuwam na dworzec. Dojazd do stolicy nie jest skomplikowany, w zasadzie z każdej wiochy wszystkie autobusy i pociągi jadą w tym kierunku. Znów mam okazję podziwiać piękny kraj z za szyby.

Do Skopje docieram po południu, z dworca wychodzę już pewnym krokiem i od razu kieruję się na starówkę. Dziś droga wydaje mi się zupełnie nieskomplikowana i sam się sobie dziwię, że ostatnio miałem tutaj problemy z nawigacją. Za dnia stylizowane na antyk budowle są jeszcze bardzie monumentalne.



 Do centrum docieram w porze modłów, z każdej strony słychać nawoływanie muezinów co robi na mnie piorunujące wrażenie. Uliczki Carsiji pustoszeją , wierni kierują się do meczetów. Czuję się jakbym był w innym świecie. Snuję się bez celu, słucham tego "ula" i nagle wszystko milknie i wraca do normy.
Nigdy nie byłem fanem Islamu, ale ten bałkański jest jakiś taki bardziej otwarty niż arabski, choć oczywiście nie należy zapomnieć, że to na tle religijnym i etnicznych wybuchały na tych ziemiach krwawe konflikty, które na zawsze podzieliły narody byłej Jugosławii. Nigdy nie byłem w meczecie i stwierdzam że Skopje to odpowiednie miejsce na debiut. Idę więc w kierunku meczetu Paszy Mustafy i podchodzę do jednego z duchownych z pytaniem czy mogę tu robić zdjęcia. Nie chciałbym się tu nikomu narazić wystarczy że wczoraj prawie zeżarły mnie bezpańskie psy. Zagadany staruszek jest sympatyczny, mówi co nieco po angielsku i oznajmia, że nie ma żadnych obostrzeń bylebym tylko przed wejściem zdjął buty. Robię więc to co wszyscy i zaglądam do środka. Wnętrze jest ciepłe i przyjazne. Bardziej czuję się jak w muzeum niż w świątyni. Jakoś zupełnie nie kojarzy mi się to miejsce z gniazdem terrorystów :)



Nie zostaję długo bo zależy mi na przynajmniej szybkim spacerze po stolicy przy świetle dziennym. Idę sobie spokojnie boczną uliczką w stronę twierdzy górującej nad miastem, w pewnym momencie z zamyślenia wyrywa mnie jakiś tumult, nie mija chwila a w moim kierunku biegnie jakiś typ z bronią maszynową. Zanim znajduję jakieś miejsce żeby się schować gość wyciąga jakiś świstek. Na szczęście okazuje się że  jest funkcjonariuszem w cywilu. Nie żebym żywił do policji  (tfu..) jakiekolwiek pozytywne uczucia, ale jednak lepiej że brodacz biegający z karabinem po centrum miasta jest gliniarzem niż terrorystą. Chwilę później ludzi z bronią jest już kilkunastu, niektórzy mają mundury, niektórzy są w cywilu, zamykają z obu stron ciasną uliczkę i wypuszczają ludzi którzy w niej utknęli pojedynczo i po kontroli dokumentów. Mój polski dowód okazuje się być lepszego sortu bo na sam jego widok od razu puszczają mnie wolno, lokalsów przeszukują dodatkowo w nieoznakowanej nysce. Emocje powoli opadają , a i sytuacja się wyjaśnia. Okazuje się, że 100m. dalej miał miejsce napad na aptekę. Nic poważnego nikomu się nie stało, ale pieniądze z kasy wsiąkły, a napastnicy na odchodne napuścili do środka gazu łzawiącego co spowodowało panikę i kłopoty z oddychaniem wśród klientów i pracowników których mijałem siedzących na krawężnikach i powoli dochodzących do siebie. Po latach jeżdżenia na mecze znam doskonale smak i zapach gazu pieprzowego i im nie zazdroszczę. Nieco skołowany po nieplanowanej przygodzie zawijam się z miejsca zdarzenia kupuję browara i idę na wzgórze na którym znajduje się twierdza Kale. Z samej twierdzy poza murami obronnymi zostało niestety niewiele, ale warto się tam wdrapać dla samego widoku. Przy okazji można obejrzeć położony w oddali stadion narodowy którego porównanie z boiskiem na którym miałem okazję być dzień wcześniej doskonale oddaje kontrast pomiędzy Skopje, a resztą kraju.

Słońce znika za horyzontem, kończy się też moja krótka, lecz treściwa wizyta w tym bałkańskim tyglu. Na koniec udaję się jeszcze na tradycyjną kolację i herbatkę , którą miejscowi parzą w jakiś tajemny sposób, bo kopie bardziej niż energetyki.

Po doskonałej strawie ze źrenicami wielkimi jak 5zł nieśpiesznie zmierzam na zatłoczony główny deptak reprezentacyjnej części miasta gdzie wbijam się na krzywy ryj na bankiet z okazji otwarcia butiku jakiegoś projektanta. Ciuchy w ogóle mnie nie interesują w przeciwieństwie do wina rozdawanego przez hostessy. Już drugi raz dzisiaj czuję się jak Vip :).
Niestety nie mogę zabawić tu zbyt długo bo wypadałoby obudzić się jutro przed odlotem mojego samolotu. Pozostaje znaleźć mój hostel. Ostatni nocleg z oszczędności zaplanowałem budżetowo więc śpię w 8 osobowym pokoju kamienicy położonej w dość podłej okolicy. Pomimo nieciekawego otoczenia i późnych godzin nocnych moje poczucie bezpieczeństwa jest tu zaskakująco wysokie. Ogólnie w centrach macedońskich miast nie widać agresywnych spitusów, prostytutek, ćpunów itd. , których w supercywilizowanej europie zachodniej są tabuny. Docieram do mojej miejscówki nie niepokojony przez nikogo. Okazuję się , że hostel jest wypełniony po brzegi, a moi dzisiejszy współtowarzysze to całkiem pozytywna mieszanka ludzi z 4 stron świata, w dodatku bardzo kontaktowa , no ... może poza 50 letnim Japończykiem w koszulce Star Wars który nie odzywał się do nikogo, ale przedstawiciele tej nacji zazwyczaj są dziwni :). Ostatecznie większość nocy zamiast w łóżku spędzam w kuchni przy butelce Rakiji która nie wiadomo skąd pojawiła się na stole. Rano z konieczności wstaję oczywiście pierwszy - reszta kompanii ku mojej zazdrości zapewne będzie zalegała w łóżkach do południa. Ja niestety muszę brać nogi za pas i zasuwać na lotnisko. W hali odlotów zamieniam kilka słów z Polskimi żołnierzami wracającymi z misji w Kosovie, gdzie dalej utrzymujemy kontyngent, robię zakupy w bezcłowym i godzinę później żegnam się z piękną Macedonią. Żegnam ? Nieeee... zdecydowanie "do widzenia" !





 Lublin - miasto trzech kultur czy Polska B ?

W pierwszym wpisie na blogu zapowiadałem stały cykl relacji z krótkich wypadów krajowych. Na pierwszy ogień idzie Lublin. Dlaczego ? Bo o Krakowie czy Gdańsku napisano pewnie już wszystko, co nie znaczy że nie wpadnę tam kiedyś przy okazji próbując pokazać te miasta w sposób alternatywny. Póki co jednak jadę na wschód. Pomysł wyjazdu do Lublina pojawił się przypadkiem. Pomimo tego że od dłuższego czasu chciałem uzupełnić zaległości jeśli chodzi o Polskę wschodnią to jakoś nigdy nie było okazji aby zajechać do Koziego Grodu. Impulsem do podróży stało się uruchomienie trasy Poznań - Lublin przez Polskiego Busa, a konkretnie  promocja na start - bilet za złotówę :). Zastanawiam się 20 sekund i ... rezerwuję.
Wyruszam z Poznania w piątek o 20.30. Zachodzę na nasz marketodworzec i już na wstępie pierwsza niespodzianka. Zamiast spodziewanego czerwonego Van Hoola na stanowisko podjeżdża srebrna Setra. Okazuje się że Polski Bus podpisał porozumienie z firmą BP Tour i trasę do Lublina obsługuje flota tego właśnie przewoźnika. Jaka to różnica dla podróżnego ? Po pierwsze jest trochę więcej miejsca na nogi, chociaż umówmy się: jeśli ktoś ma 1,80 wzrostu to wystarczająco miejsca na nogi ma tylko we własnym wyrze , ewentualnie w pociągu pod warunkiem że nikt nie siedzi na przeciwko. W autokarach nie licząc wersji lux pod tym względem jest źle, albo bardzo źle. No więc w tym przypadku jest źle. Druga różnica niestety jest in minus. Otóż podróżując Polskim Busem jesteśmy przyzwyczajeni do przejazdów z punktu A do punktu B, ewentualnie z jednym lub dwoma przystankami. Bp Tour funkcjonuje jak zwykły PKS przez co zamiast korzystać z dobrodziejstwa autostrady, tłuczemy się po wertepach aby zahaczyć o Wrześnię , Turek , Uniejów itd.. Trzecia różnica to brak jednolitych standardów. W Polskim Busie wieczorem gasną światła głośniki poza postojami milczą , a większość pasażerów śpi. W BP sen jest prawie niemożliwy bo przez całą trasę świecą się lampy, a podróż umila nam muzyka zgodna z gustem kierowcy. W  moim przypadku głównie Zenek Martyniuk i inne gwiazdy radia Vox. No nic... jedziemy....
Zajmuję miejsce za dwójką studentów z KUL - u którzy całą drogę rozprawiają o Bogu - spoko, przynajmniej ci mnie nie okradną jak się jakimś cudem zdrzemnę. Za mną rozsiadają się dwie paniusie ĄĘ oburzone repertuarem z wyjących głośników. Szczególnie nie podszedł jakiś hicior o cyckach. Ja rozkładam się na dwóch fotelach czym daję kolejny pretekst do zrzędzenia brygadzie AĘ, co rzecz jasna mam gdzieś.
Do Lublina docieramy za dziesięć piąta co jest porą bandycką. Zastanawiam się czym kierował się mistrz który układał rozkład jazdy. Gdybym przyjechał dwie godziny wcześniej można by jeszcze rozważyć hostel , dwie godziny później byłoby już jasno, a tak jest ciemno leje i jestem w dupie. Wychodzę z autobusu prosto do głębokiej kałuży i myślę co dalej. Szukam toalety która okazuje się być Toi Toiem z niespodzianką na klapie. Często podczas dyskusji o remoncie dworców padają argumenty że dworzec jest wizytówką miasta ponieważ turysta pierwsze wrażenie czerpie właśnie stąd. No więc ten autobusowy w Lublinie jest wizytówką ohydną bez dwóch zdań. Miałem zamiar koczować do rana w poczekalni, ale mam tego miejsca serdecznie dość więc ruszam przez zalane miasto w poszukiwaniu jakiejś miejscówki. Dochodzę do stacji Statoil przy ul. Lwowskiej , zamawiam kawę i starą kanapkę, odpalam neta i czekam na wschód słońca, a przy okazji układam ramowy plan wycieczki. Jasno robi się po 7 rano , większość miejsc jest jeszcze zamknięta więc szukam atrakcji na otwartym powietrzu pomimo wrednej pogody. Decyduję się zacząć od starego cmentarza żydowskiego. Droga nie jest długa, kierując się znakami i nawigacją dość szybko trafiam pod bramę i..... jedynie bramę mogę sobie obejrzeć bo na wejściu wita mnie wesoło dyndająca kłódeczka.





Dobra... rozumiem że w naszym kraju nie brakuje ludzi którzy miłośnikami żydów nie są , zdarzają się dewastacje itd.. Ale mówimy o miejscu które jest umieszczone w przewodnikach turystycznych, ma rangę zabytku i prowadzą tu oznaczone szlaki, a nie ma pół informacji że nie można na obiekt wejść. Słabe. Dobra... nie zrażam się i kieruję w stronę nowego cmentarza żydowskiego. Zachęcony krótkim spacerem w stronę starego decyduję się iść pieszo, jednak po przejściu kilkuset metrów jestem mokry jak ściera i wybieram autobus. Tutaj miła niespodzianka: bilet na komunikację miejską umożliwiający przejazd całej trasy kosztuje 3,20. W Poznaniu za taką kwotę mogę sobie 10 minut postać w korku i 500m. dalej wysiąść. Wysiadam pod cmentarzem, przechodzę przez bramę i zaczynam rozumieć dlaczego stary jest zamknięty na cztery spusty. Spodziewałem się miejsca pamięci , a teren jest zaniedbany, zaśmiecony, przez środek biegnie dróżka którą suną tabuny bab z siatami z pobliskiego marketu, a na pomniku siedzi okrakiem jakaś miejscowa eminencja i raczy się tanim winkiem.

Malowniczo. Pojawia się jeden z tych momentów, kiedy podczas podróży zadaję sobie pytanie "Na co mi to było ?". Jest sobota rano a ja zamiast wylegiwać się w łóżku z pilotem w ręku stoję po nieprzespanej nocy obłocony i oglądam jakąś zdewastowaną ruinę. Za chwilę z trudem przypominam sobie jednak że przecież to lubię :). Wracam po śladach do centrum. Wysiadam pod zamkiem ,mijam płaskorzeźbę na cześć żołnierzy ze zgrupowania "Zapory"
i ulicą Podzamcze wspinam się pod górę. Zamek nie jest duży, ale klimatyczny.
W środku są jakieś wystawy, ale mnie muzea pasjonują jak zeszłoroczny śnieg więc odpuszczam. Fajnie że bez kupowania biletu można wejść na dziedziniec i zobaczyć z zewnątrz basztę i kaplicę Trójcy świętej.
Tu już trzeba sięgną do kieszeni, ale w przypadku kaplicy warto wydać te 8 złociszy żeby obejrzeć polichromię. Pewnie jakiś artysta plastyk napisałby o niej coś więcej, mi się porostu  podoba. Zamek ma dość mroczną historię o czym świadczą tablice pamiątkowe przy drzwiach wejściowych, a samym mieszkańcom bardziej niż ze sztuką ,kojarzy się on z miejscem kaźni służącym różnej maści bydlakom. Najpierw rosyjskim , potem gestapowskim , a na koniec ubeckim.
Opuszczam zamek i kieruję się przed siebie w stronę bramy Grodzkiej stanowiącej wrota do starego miasta.
Idę dalej mijając plac po Farze skąd można strzelić sobie selfi z panoramą miasta. Oczywiście jeśli się jest idiotą można też zlecieć przy okazji kilkadziesiąt metrów w dół. Ot selekcja naturalna.
Lubelska starówka nie jest wymuskana niczym muzealny marmur, ale ta pewna surowość nadaje jej autentyczności. Trudno tutaj znaleźć dwie takie same kamieniczki , fajne są wąskie uliczki odchodzące od rynku które budzą skojarzenia z ich włoskimi odpowiednikami(zaraz się tu zjawi jakiś historyk sztuki i zacznie udowadniać że to nie ten okres i blalala, ale mi się tak kojarzy i tyle:).
Zwiedzanie starówki kończę w kościele Dominikanów. Świątynia okazała chociaż wymagająca remontu. Podobne wrażenie zrobił na mnie w Wilnie kościół świętej Anny. Warto przy okazji pobytu zapalić świeczkę i wrzucić złotówę braciszkom na renowację bazyliki. Sfera sacrum na dzisiaj zaliczona , więc z czystym sumieniem mogę się udać na z góry upatrzone pozycje czyli piwko w browarze Grodzkim. Pyszny pszeniczniak zmusił mnie do kolejnego napełnienia pustej szklanki, ale przecież nigdzie się nie spieszę, a na dworze dalej leje. Mógłbym tu siedzieć pewnie do wieczora ale skoro tłukłem się tu 9 godzin to podobno nie wypada przesiedzieć całego dnia przy kuflu. Niechętnie opuszczam gościnny lokal. Wychodzę bramą krakowską
i krakowskim przedmieściem kieruję się na plac Litewski. Mój spacer kończy ustawiony w poprzek chodnika blaszany płot. Oczywiście nie sprawdziłem wcześniej że plac jest w remoncie więc funduję sobie dodatkową przechadzkę okrężna drogą przez śródmieście podczas której rzecz jasna się gubię. Mijam po drodze hotel Europa który ma niezbyt przyjemną wojenną historię , oraz Grand Hotel. Ostatecznie grzęznę w dość szemranej okolicy gdzie Lublin obnaża nieco swą przypudrowaną twarz. Trzeba jednak uczciwie przyznać ,że takie miejsca można znaleźć w każdym większym mieście więc niezrażony idę dalej w kierunku Areny Lublin ( a jak kibolski aspekt wycieczki również musi być), chociaż przechodnie pytani o drogę stukają się w głowę słysząc, że chce mi się tam drałować w taką pogodę. Niestety ale mieli rację, bo choć stolica Lubelszczyzny nie jest wielką metropolią to jednak droga na stadion jest długa, a dziś dodatkowo błotnista. Do plusów należy możliwość zobaczenia po drodze innych obiektów sportowych czyli boiska Lublinianki, do którego powstania przyczynili się więźniowie z obozu w Majdanku, oraz zdezelowanego stadionu Motoru przy al. Zygmuntowskich.
Po pół godzinnym marszu dochodzę wreszcie pod Arenę. Z zewnątrz wygląda nieźle, od środka nie wiem bo nie przyjął się tu jeszcze zwyczaj z innych polskich stadionów czyli wycieczek poza dniami meczowymi. W dni meczowe zresztą też mało kto tu bywa bo na co dzień swe spotkania rozgrywa tu Górnik Łęczna, którego kibice nie wykazują szczególnej euforii z faktu że panowie w białych kołnierzykach zabrali im ich klub z rodzinnego miasta i na siłę postanowili ich uszczęśliwić rozgrywaniem Ekstraklasy kilkadziesiąt kilometrów od domu. Ot polityka...
Na ostatni punkt wycieczki zaplanowałem wizytę w Majdanku. Na samą myśl o wędrowaniu w błocie (wspominałem już że od rana leje?) pomiędzy obozowymi barakami dostaję dreszczy, ale cóż ... są miejsca których ominąć nie wypada. Na szczęście pod samą bramę  zawozi mnie autobus. Na wejściu wita mnie monumentalny pomnik w sumie trudno powiedzieć co przedstawiający ale wrażenie robi.
Sam obóz co zrozumiałe budzi dość mroczne skojarzenia, choć nie przytłacza tak ogromem jak jego odpowiednik w Birkenau.
W niektórych barakach można zwiedzać ekspozycje fotograficzne, oraz instalację artystyczną której oceniać nie będę bo się na tym nie znam a jeszcze kogoś wrażliwego urażę. Powiem tylko tyle, że moim zdaniem takie miejsca powinno się zostawić same sobie, aby jak najbardziej zachować autentyczność, a jak najmniej uczynić z nich atrakcję turystyczną.Oprócz wizji artysty obejrzeć można też np. zrabowane więźniom buty.
Swoją drogą w porównaniu do Oświęcimia zwiedzających jest jak na lekarstwo. Właściwie to poza jedną wycieczką zorganizowaną nie ma nikogo. Nic dziwnego, że trudno znaleźć drugiego idiotę który by się tu wybrał w takich warunkach

. Powoli zbliża się godzina mojego powrotu więc wsiadam w MPK i wracam do centrum.  Szlajając się pod dworcem omijam slalomem handlujących lewymi fajkami byznesmenów i trafiam do baru Pośpiech. Okrutna speluna z popękaną zastawą, aluminiowymi sztućcami i usyfionymi obrusami. Kolejną atrakcją jest brak kibla. Brakuje tylko wódy na szklanki ale pewnie żal im jest pieniędzy na koncesje. Nie wiem czy ma to coś z masochizmu, ale uwielbiam takie miejsca. Zamawiam żurek i pierogi z mięsem które jak zwykle w takich melinach są bardzo dobre i syte. Uboższy o niecałe dwie dychy wychodzę najedzony i zadowolony. Na koniec zaliczam jeszcze pokaz MMA w dworcowej poczekalni w wykonaniu miejscowych meneli. Jeden z nich zalicza bolesne KO przy okazji farbując radośnie posadzkę. Widząc reakcję personelu ,a właściwie jej brak domyślam się że to normalka. Z zadumy nad ciężkim żulerskim losem wyrywa mnie komunikat o przyjeździe mojego autobusu. Ładuję się do środka i wreszcie mogę zacząć suszyć ciuchy. Winien czytelnikom jestem jeszcze odpowiedzi na postawione w tytule pytanie. A więc jak zwykle prawda leży po środku. Na pewno warto do Lublina przyjechać chociażby ze względu na stare miasto, które pewnie będzie coraz ładniejsze bo jest sukcesywnie odnawiane. Dużo robi się aby nieco negatywny stereotyp tych rejonów odwrócić. I zdecydowanie widać efekty w postaci porządnej komunikacji, niezłych dróg czy wspomnianych wcześniej kamieniczek. Żeby jednak nie było zbyt kolorowo to nie sposób nie zauważyć obszarów zaniedbanych, jak chociażby okolice dworca autobusowego które wołają o pomstę do nieba. Tak czy inaczej wyjazd uważam za udany i.....oby do następnego.



Obóz koło Koła



Obóz koło Koła.

Czas leci, człowiek już drugi raz trzynaście lat mieć nie będzie i co raz mniej rzeczy robi się spontanicznie. Rozmyślam tak sobie wracając w deszczu ze Swarzędza po załatwieniu jakiejś pierdoły. Jako że szczerze nienawidzę poznańskiej komunikacji autobusowej wraz z jej gminnymi przyległościami staram się w obrębie aglomeracji poruszać pociągiem. Stoję więc i czekam na KW w kierunku dworca głównego, ale wcześniej wjeżdża na peron opóźniony "Gombrowicz" w kierunku przeciwnym. Czemu nie w sumie nic wielkiego do roboty nie mam to jedziemy. Rozsiadam się wygodnie w przedziale, odpalam neta w telefonie i zastanawiam się gdzie mógłbym spędzić na tyle mało czasu aby do wieczora wrócić do chaty. Przypomniało mi się że kiedyś ze wstydem odkryłem ,że Chełmno nad Nerem o którym całe życie myślałem że leży gdzieś na lubelszczyźnie jest miasteczkiem wielkopolskim. Jestem miłośnikiem historii związanej z drugą wojną, byłem w Auschwitz , Gross Rosen , Buchenwaldzie i na Majdanku, a 100 km. od chaty jest miejsce martyrologii do którego nigdy nie dotarłem. Wiec już wiem że jadę do Koła a dalej się pomyśli. Koło wita podróżnych bardzo przyjemnym dworcem. Jest czysto, pachnąco i co rzadko spotykane można skorzystać bezpłatnie z kibelka. Jaram się ! Niestety zazwyczaj jest tak że jak coś zbyt dobrze się układa to za rogiem spada coś na łeb. Tutaj jest podobnie jeśli chodzi o przesiadkę na PKS. Przyjąłem za pewnik że w niewielkim mieście nikt nie wpadnie na tak idiotyczny pomysł aby dworzec autobusowy umiejscowić gdzieś indziej niż przy  kolejowym. Niestety wpadł. Co gorsza miejscowy budowlaniec zagadnięty o dworzec odpowiedział że go zlikwidowali.... Cóż pewnie jest spity, albo robi sobie ze mnie jaja więc niezrażony idę w stronę centrum. Po kilkunastu minutach docieram na miejsce i oczom nie wierzę... Otóż miejscowy miał rację. Autobusy stoją poupychane w bocznych uliczkach i na chodniku ,a na miejscu dawnego budynku dworca stoi market. Dobrze ze chociaż na tyłach spożywczaka łaskawie zostawili "informację" bo w życiu bym się nie połapał co tu skąd odjeżdża. Okazuje się jednak że mam szczęście i mój bus odjedzie za 5 min. Na stanowisko podjechał zdezelowany złom wielkością i stanem przypominający ukraińską maszrutkę bezwstydnie opisany jako PKS Łódź. Gdyby ktoś pokazał mi to na zdjęciu byłbym przekonany że pochodzi z wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Plus jest taki ze siedzi się prawie obok kierowcy , wszyscy się znają , a szofer zatrzymuje się tam gdzie kto chce. Miły pan mnie również wysadza pod samą bramą muzeum i z terkotem odjeżdża. Wchodzę do biura obsługo zwiedzających i już po chwili wiem że jestem w dupie. Ekspozycja jest w remoncie, po za nią właściwie można zobaczyć tylko pozostałości fundamentów pałacyku w którym przetrzymywani byli więźniowie , a monument i pozostałe elementy znane z fotek znajdują się w lesie Rzuchowskim 5km. dalej i oczywiście nic o tej godzinie tam nie jeździ. Słodko. Swoją droga mam szczęście do nieczynnych atrakcji, ostatnio np. przejechałem pół Bułgarii żeby zobaczyć jak strażnik w Wielkim Tyrnowie zamyka mi przed samym pyskiem twierdzę. Nic to.... idę w stronę centrum wioski, może coś zjem i pomyślę jakby się dostać do tego lasu inaczej niż piechotą wzdłuż drogi bez pobocza. Mijam ładny kościół (Narodzenia NMP), już chciałem wchodzić, ale szybko odwracam się na pięcie na widok trumny i żałobników. I tak docieram do..... gdzieś nigdzie. Bo nic tu nie ma. Chełmno nad  Nerem jest dziurą. Ale nie taka dziurą w rozumieniu mieszkańca dużego miasta, dla którego dziurą jest każde miasto mniejsze niż jego. Chełmno jest dziurą absolutną ze wszystkimi tego konsekwencjami. Jest jeden sklep spożywczy w którym baba za ladą nie wie co to sandwich. Uśmiecham się kwaśno do siebie na myśl że chciałem zjeść tu obiad. Tak to jest jak wcześniej się nie sprawdzi gdzie się jedzie. Na domiar złego do oddalonego o 15 km Koła jadą  stąd 4 ,słownie CZTERY autobusy dziennie. I tak mam szczęście bo najbliższy mam za trzy godziny ,a nie jutro. Zostaje łapać stopa... Moje machanie przerywa wołanie jakiegoś dziadka. Już myślałem że ma dla mnie jakąś dobrą radę, ale nie... "Panie, kogo dziś chowali ?" - zagaduje.
- Nie wiem , nie jestem stąd.
Dziadek zrobił minę jakby smoka zobaczył i pokuśtykał w swoja stronę. Pewnie był przekonany że skoro stoi na przystanku jakiś niemiejscowy to przyjechał na pogrzeb, bo niby po co ?
Z opresji ratuje mnie mleczarz który lituje się i zabiera z przystanku.
Kłamię ze jestem studentem historii i robię jakiś projekt bo jakbym się przyznał że jestem tu turystycznie mógłby mnie wsiąść za jakiegoś psychola i wysadzić trzy drzewa dalej. Za chwilę gryzę się w język...
- "A jesteś historykiem prawicowym czy lewicowym" ?
No to stąpam po cienkim lodzie...
-"Hmmmm... wie Pan poglądy mam raczej prawicowe ,ale historia jest jedna"
Patrzę na wyraz twarzy mojego nowego szofera ,ale chyba test zdałem bo zaczął się festiwal bluzgów pod adresem Tuska i Wałęsy połączony z poklepywaniem mnie po plecach. Pan był też na tyle miły że podjechał ze mną pod pomnik w lesie Rzuchowskim, chwilę poczekał i zawiózł mnie do Koła. Super. Leje deszcz, nic tu w sumie nie ma ,ale czuje się jakbym właśnie wjechał do Nowego Jorku.
Sprawdzam w telefonie rozkład jazdy, okazuje się że do pociągu mam jeszcze dwie godziny które wykorzystuję na spacer po rynku gdzie stoi całkiem ładny ratusz, oraz konsumpcję jakiejś podrzędnej chińszczyzny. Jest 16,22 na peron wjeżdża IC Barbakan w stronę Poznania. Było warto ? Było... , ale następny spontan chyba delikatnie zaplanuję :)


RIESE



Riese - czyli zespół obiektów stanowiących największe przedsięwzięcie górniczo budowlane w historii nazistowskich Niemiec fascynowało mnie właściwie od zawsze. A konkretnie chyba od momentu kiedy w czasach podstawówki przeczytałem o nim w pisemku dla małolatów i miłośników UFO pod tytułem Faktor X. Periodyk na szczęście już nie istnieje, ale fascynacja Olbrzymem wręcz przeciwnie. W skład projektu wchodzą kompleksy Rzeczka, Soboń, Jugowice, Włodarz, Osówka, oraz Sokolec (są tacy którzy doliczają jeszcze Książ , ale jest to teza mocno naciągana).  Wraz z wiekiem i pogłębianą wiedzą moje fantastyczne wyobrażenie o podziemnym mieście ulegało racjonalizacji, niemniej jednak do dzisiaj nikt nie potrafi w bezsporny sposób udowodnić do czego tak naprawdę miało ono służyć.  W internecie znajdziemy co najmniej kilkanaście teorii, od racjonalnych po skrajnie idiotyczne , często dodatkowo podsycane przez programy telewizyjne czy twórczość youtuberów.
Osobiście uważam że poszczególne części projektu mogły służyć różnym celom. Prawdopodobnym przeznaczeniem Osówki mogło być ulokowanie sztabu Hitlera, przyjmując, że jako jedną ze swych kwater wybrał on niedaleki zamek Książ. Reszta mogła być podwalinami pod przeniesienie w bezpieczne miejsce fabryk zbrojeniowych i innych bardziej strategicznych projektów typu laboratoria ? Centrum badań nad bronią biologiczną ? Atomową (w Sudetach występuje przecież ruda uranu) ? Mitycznym Wunderwaffe ? A może przeznaczenie miało być jeszcze inne i wszystkim dotychczasowym teoretykom opadną szczęki gdy któregoś dnia wypłyną z niemieckich archiwów dokumenty poświadczające faktyczne przeznaczenie budowli. Do tego momentu nie można z dozą pewnością ustalić nic, a to dlatego że wbrew marketingowym zabiegom Riese nie jest żadnym podziemnym miastem tylko opuszczonym w BARDZO WCZESNEJ FAZIE placem budowy. Większość znanych korytarzy została pozostawiona przez ich wykonawców w formie surowych wykutych korytarzy skalnych bez jakiegokolwiek szalunku. Większe ilości betonu znajdziemy jedynie w kompleksie Rzeczka , oraz najbardziej zaawansowanej Osówce, gdzie spore wrażenie robi również infrastruktura naziemna na temat której oczywiście także nie jesteśmy w stanie powiedzieć zbyt wiele. I tu jest właśnie jeden z punktów zaczepienia części badaczy, którzy twierdzą ,że to co znamy dzisiaj to tylko znikoma część korytarzy ciągnących się wewnątrz Gór Sowich. Gdzie się podział cały beton który miał zostać skierowany w okolice Wałbrzycha? Na budowę w Górach Sowich w samym tylko 1944 ( co do innych lat brak danych)  przyznano 28 tysięcy ton stali i cementu, czyli tyle, ile Niemcy przeznaczały rocznie na budowę schronów przeciwlotniczych dla ludności cywilnej. Nie trzeba wspominać, że w warunkach wojennych każdą tonę ogląda się dwa razy. Są tacy którzy twierdzą, że materiały rozszabrowała nie do końca "bratnia" armia radziecka zaraz po wojnie, ale do dziś na zboczach Włodarza można znaleźć niewielkie ilości skamieniałych worków ułożonych tak równiutko jakby ktoś to robił przed chwilą.
I co ? Tych akurat ruscy nie chcieli ? Ani miejscowa ludność ? Ani w ogóle nikt ? Dlatego do dziś Sudety przemierzają , prześwietlają i przewiercają różnej maści poszukiwacze skarbów, eksploratorzy,historycy oraz zwykli turyści zainspirowani  Bogusławem Wołoszańskim. Wszyscy oni chcą znaleźć nie odkryte wykończone korytarze prowadzące..... chyba żaden z nich nie ma pojęcia gdzie... ot tajemnica. Znajdą się i tacy którzy im przyklasną, a także ci którzy postukają się po głowie argumentując ,że nawet doskonale zorganizowani Naziści mający do dyspozycji tysiące wyniszczonych więźniów nie byliby w stanie w tak krótkim czasie wykończyć swojego szalonego dzieła. Nie mam zamiaru stawać tutaj po żadnej ze stron, zresztą nie to ma na celu ten przydługi wstęp. Ma on jedynie wprowadzić do świadomego poznawania tych ciekawych i niedocenianych rejonów naszego kraju. Nie tworzę tutaj też klasycznej relacji pisanej z perspektywy  pierwszej osoby i w czasie teraźniejszym, ponieważ jest to podsumowanie kilku moich wyjazdów, a nie chciałbym rozbijać informacji o miejscach leżących relatywnie blisko siebie na kilka wpisów, bo byłoby to dla odbiorcy nieczytelne. 
Aby wgryźć się w temat Riese proponuję na początku udać się do miejsca bez którego na pewno żadna budowa by się nie zaczęła. 

Obóz koncentracyjny Gross Rosen leżący dzisiaj nieopodal niewielkiej Rogoźnicy , w czasie wojny zwanej jeszcze Rosen był dla nazistów bazą surowcową jak i darmowym dostarczycielem siły roboczej. Z czasem stał się obozem głównym mającym pod sobą rozległą sieć podobozów zakładanych w miejscach gdzie zapotrzebowanie na więźniów było największe. Rogoźnica leży niedaleko Strzegomia, możemy do niej dotrzeć pociągiem KD. Pociągi na tej trasie (Jaworzyna Śl. - Legnica) Nie jeżdżą zbyt często, a sama stacja jest znacznie oddalona od obozu dlatego sugerowałbym zaplanowanie minimum 3-4 godzin na tą wizytę. Po wyjściu z pociągu kierujemy się w stronę "centrum" miasteczka, mijamy park miejski  i dochodzimy do drogi krajowej. W tym miejscu warto zapytać o drogę kogoś miejscowego ,bo w Rogoźnicy próżno szukać jakichkolwiek oznaczeń i gdyby nie niewielka tablica na zrujnowanym budynku stacji - trudno byłoby skojarzyć ten teren z wojenną historią.. Po ok 40 minutach marszu docieramy pod obozową bramę. Sam obiekt w porównaniu np. z Auschwitz nie robi jakiegoś piorunującego wrażenia, przynajmniej do momentu kiedy nie dojdziemy do wielkiego kamieniołomu wykutego rękami więźniów. Dla mnie to właśnie ta dziura w ziemi najbardziej wymownie ukazuje grozę tego miejsca. Warto tu przyjechać i przeżyć chwilę zadumy nad losem tych którzy zostali siłą zaprzęgnięci do budowy na chwałę III rzeszy.  


Kolejnym miejscem, które nie sposób ominąć podążając szlakiem Riese jest Jedlinka. Przy okazji stanowi ona moją ulubioną bazę wypadową w czasie wędrówek po górach Sowich. Rzadko opisuję konkretne miejsca noclegowe nie chcąc być posądzonym o kryptoreklamę, ale tutaj zrobię wyjątek. W Jedlince znajduje się zespół pałacowy który na swoją główną siedzibę zaadaptowała organizacja Todta, odpowiadała ona za logistykę i sprawy administracyjne związane z budową Olbrzyma . Zdecydowanie warto go zwiedzić łącznie z podziemiami. 



Na przeciwko znajdziemy bardzo dobry hostel usytuowany w budynku browaru restauracyjnego, a kilkaset metrów dalej przystanek autobusu nr.5 którym dostaniemy się do Walimia , Rzeczki , Jugowic czy Wałbrzycha. Prawda ,że przyjemne z pożytecznym ?:). Żeby się do owej Jedlinki dostać z Rogoźnicy musimy się cofnąć pociągiem do Jaworzyny Śląskiej gdzie czas na przesiadkę możemy wykorzystać na odwiedzenie skansenu kolejowego położonego tuż przy dworcu. Dalej jedziemy do Wałbrzycha i przesiadamy się na pociąg w kierunku Kudowy,wysiadamy na stacji Jedlina Zdrój (warto zwrócić uwagę szczególnie na ostatni odcinek gdzie przy wyjeździe z Wałbrzycha mamy okazję przejechać przez najdłuższy tunel kolejowy w Polsce). Brzmi to strasznie, ale te trzy pociągi są ze sobą względnie skomunikowane. Mimo wszystko należy wziąć pod uwagę, że krótki w prostej linii odcinek będziemy pokonywać 2-3 godziny.... cóż taki urok podróżowania komunikacją zbiorową.
Wysiadając w Jedlinie Zdrój po zmroku można się poczuć jak w horrorze. Słabo oświetlona drewniana stacyjka położona w lesie budzi dość mroczne skojarzenia więc samotnym kobietom i podróżnikom o słabszych nerwach polecam przyjechać tam w dzień :). Po opuszczeniu dworca kierujemy się cały czas w dół w kierunku głównej drogi biegnącej z Wałbrzycha w stronę Walimia , na który się kierujemy. Idziemy chodnikiem wzdłuż krajówki do momentu, aż po prawej stronie ukaże nam się cel naszego półgodzinnego marszu czyli Browa.... tfu pałac. W każdym razie nareszcie można udać się do baru i skosztować "Czerwonego Barona" w litrowym kuflu.
Po mniej lub bardziej przespanej nocy wypada ruszyć w teren. Wspomnianą już "piatką" jedziemy do Rzeczki. Trzeba zaznaczyć, ze tylko część kursów dojeżdża do tego miasteczka/wioski. Większość autobusów kończy trasę w Walimiu skąd trzeba dojść około 3 km w górę. Wybierając wariant wygodniejszy wysiadamy na przystanku przy samej sztolni. Sztolnia walimska jest najmniejsza ze wszystkich obiektów udostępnionych do zwiedzania, jest też pierwszą która została zaadaptowana na potrzeby turystyczne już w latach dziewięćdziesiątych. Zwiedzanie zajmie nam około godziny. Plusem tego miejsca jest przewodnik, który zdaje się mieć dużą wiedzę historyczną i przede wszystkim nie opowiada bajek mających na celu trafienie do wyobraźni turystów, ale jednocześnie w sposób ewidentny zakłamujących historię co niestety zdarza się zarówno na Włodarzu i w Osówce.




Po wyjściu z podziemi Rzeczki schodzimy drogą w dół w kierunku Walimia. Po prawej stronie na wzgórzu położony jest cmentarz, na którym po wojnie złożono szczątki części jeńców pracujących przy budowie Olbrzyma. Warto pozwolić sobie na chwilę zadumy w tym miejscu. Dalsza droga w stronę Włodarza jest bardzo dobrze oznaczona i zaczyna się na przystanku autobusowym w Walimiu.


Droga zajmuje około godziny, nie jest stroma i przy dobrej pogodzie nie stanowi żadnej trudności. Warto zafundować sobie taki spacer szczególnie, że po drodze raz za razem mijamy zrujnowane obiekty związane z Riese. Między innymi koszary SS, oraz obóz koncentracyjny AL Wolfsberg.
Włodarz jest zdecydowanie największym obiektem udostępnionym do zwiedzania, częściowo jest zalany wodą dlatego fragmentami pływamy po nim łodzią co dla wielu zwiedzających jest największą atrakcją.



Wprowadzić w klimat ma nas projekcja filmu, która odbywa się w podziemnym kinie. Część badaczy bardzo mocno spiera się z niektórymi tezami, które w tym filmie padają. Nie chciałbym jednak tych spraw roztrząsać, bo moja wiedza na ten temat jest w dalszym ciągu nie wystarczająca, aby samemu wikłać się w naukowy spór. Napiszę więc tylko że Włodarz robi ogromne wrażenie, szczególnie jeśli odwiedzamy go świadomie. Warto obejść też szlak wytyczony wokół pozostałości infrastruktury naziemnej.
Wszystkie punkty są dobrze oznaczone i opisane. Po zejściu ze zboczy możemy wrócić po śladach do Walimia, albo w przeciwnym kierunku udać się do Jugowic gdzie także złapiemy autobus powrotny. W ciągu jednego dnia trudno będzie zobaczyć coś więcej, ewentualnie można spędzić wieczór w uzdrowiskowym centrum Jedliny Zdrój jednak nie stanowi ono specjalnej atrakcji.
Następnego dnia porzucamy komunikację autobusową na rzecz kolejowej. Z samego rana leśna stacyjka wygląda zdecydowanie bardziej malowniczo niż po zmroku. Naszym celem będzie Sierpnica skąd startuje czarny szlak martyrologii. Cały szlak ma 18 km i kończy się na stacji kolejowej w Jugowicach dokąd docierały transporty więźniów z Gross Rosen. Całego szlaku oczywiście nie przejdziemy bo zabrakłoby czasu na powrót, poza tym sporą jego część przeszliśmy poprzedniego dnia na odcinku Rzeczka - Włodarz - Jugowice. Dziś chcemy dotrzeć do Osówki . Jest to ostatni obiekt udostępniony komercyjnie, a zarazem najbardziej zaawansowany technicznie. Nie ma sensu opisywać całej trasy, bo jest świetnie oznaczona. Po drodze mijamy ruiny AL Schotterwerk, oraz wioskę Kolce gdzie znajduje się kolejny cmentarz ofiar Hitleryzmu. Szlak zaprowadzi nas pod samą sztolnię , a dalej do równie ciekawych zabudowań naziemnych jak tzw "siłownia" i "kasyno", których przeznaczenie oczywiście nie jest znane i stanowi kolejny etap sporu wśród badaczy tematu. Osówka podobnie jak Włodarz jest częściowo zalana, jednak największą gratką dla badaczy jest stopień jej wykończenia. Istnieją bowiem fragmenty niemal gotowych szalunków przez co jest to jak na razie jedyne odkryte miejsce gdzie można zobaczyć jak Riese miało wyglądać docelowo. Na tym kończy się oficjalne poznawanie kompleksu.
Drogi do pozostałych dwóch obiektów nie będę tutaj opisywał gdyż jest to portal podróżniczy, a nie ekstremalny. Oczywiście da się do nich wejść przy użyciu specjalistycznego sprzętu i jeśli ktoś jest obeznany z tematem znajdzie w sieci informacje jak to zrobić. Laikom jednak tego nie polecam bo są to miejsca naprawdę niebezpieczne. Celowo także trochę po macoszemu potraktowałem Ludwikowice Kłodzkie gdzie jakiś czas temu powstało muzeum Mólke.
Jego symbolem jest tzw "Muchołapka" - fragment starej chłodni kominowej, która z dnia na dzień dzięki programowi Wołoszańskiego stała się wyrzutnią Wunderwaffe. Powielanie takich idiotyzmów w celu napędzenia turystów trochę mnie od tego miejsca odrzuca.
Niemniej sama wizyta w Ludwikowicach/Miłkowie, spacer ulicą fabryczną wśród ruin dawnych potęg przemysłowych i pozostałości Kopalni "Wacław" - miejsca największej górniczej katastrofy czasu międzywojnia daje nam obraz tego jak ta kraina wyglądała zanim opanowali ją Naziści.


MUNDIAL OKIEM KIBOLA



Pierwsze mistrzostwa, które przeżywałem świadomie to była Francja 98. Miałem 11 lat i skakałem z radości kiedy Kluivert strzelał wyrównującą bramkę w końcówce meczu z Brazylią, by pół godziny później ryczeć jak bóbr gdy Holandia ostatecznie odpadła po karnych. Berkamp, Van der sar, Davids i reszta... Pomarańczowi to była wtedy moja drużyna. Nie marzyłem nawet że kiedyś zobaczę w finałach MŚ Polaków, bo był to okres największej zapaści w historii naszej piłki. Nie marzyłem też że kiedyś obejrzę jakiś mecz mundialu na żywo. Minęło od tego czasu 20 lat i miłość do piłki przerodziła się w klubowy fanatyzm. Na co dzień preferuję nasz krajowy styl kibicowania, bliżej mi do głośnego dopingu, rac i sektorówek niż pomalowanych twarzy, głupich fryzur i ogólnego jarmarku na trybunach, który przyciąga football w wydaniu reprezentacyjnym. Niemniej jednak samo zobaczenie na żywo piłkarskich gwiazd i poczucie atmosfery mistrzostw na własnej skórze jest warte tego by na jakiś czas zostać piknikiem :). Niestety nie było mi dane wylosować meczu naszych Orłów, ale aplikacja nr.2 czyli Kaliningrad okazała się szczęśliwa. Trafiło mi się spotkanie Anglików z Belgami, które na papierze wyglądało naprawdę nieźle. Dopiero później okazało się, że sytuacja w grupie zachęciła obie drużyny do potraktowania tego meczu ulgowo. Na początku planowałem jechać na sam mecz bez noclegu, ale brak komunikacji w godzinach wieczornych zweryfikował moje plany i stanęło na dwóch noclegach. Jeden przed meczem w Elblągu, drugi po meczu w Królewcu. Mecz jest w czwartek 28.06 o 20.00, więc na spokojnie w środę z samego rana wyruszam w trasę poczciwym Pol Regio. Wersja oszczędnościowa wiąże się z przesiadkami w Toruniu, Iławie i Malborku. Osobiście gdy mam dużo czasu uwielbiam szlajać się po Polsce w ten sposób. Odcinek trasy, potem spacer, piwko/coś do żarcia w jakimś mieście i dalej w drogę. W tym przypadku dłuższą przesiadkę miałem w Toruniu co przy doskonałej pogodzie oczywiście wykorzystuję na rozprostowanie kości i nawodnienie :).

Korzystając z okazji raczę się widokiem swojskiej infrastruktury kolejowej na dworcu "Miasto". Czasem myślę, że ma to coś z masochizmu, ale ja naprawdę lubię takie miejsca.

Żeby mnie ktoś nie posądził o wynajdywanie samych "szarości" muszę w tym miejscu przyznać, że Polska kolej w ostatnich latach zrobiła naprawdę znaczący postęp. Jeszcze kilka lat temu o takim kiblu w najniższej klasie pociągów mogliśmy tylko pomarzyć.
Dumając o losie polskiego kolejnictwa docieram planowo do Elbląga. Przechodzę przez ładny dworzec i kieruję się w stronę starówki gdzie ma zarezerwowany hotel. Z litości nie podam jego nazwy, bo nazywać hotelem schronisko kolonijne to lekka bezczelność, no ale cóż drogo nie było. Mam wolny wieczór więc włóczę się po centrum. Elbląg jest dla mnie trochę dziwnym miastem , bo postawionym w zasadzie od zera. Jak wiele miejsc w naszym pięknym kraju zostało zrównane z ziemią przez niemiecką machinę wojenną. Władzuchna ludowa pod nadzorem kolejnego okupanta w miejscu zniszczonych zabytków pobudowała szpetne bloki i dopiero w ostatnich kilkunastu latach rozpoczęła się odbudowa starówki stylizowanej na tą oryginalną. Elblążanie są z niej bardzo dumni, ja uczucia mam mieszane bo patrząc np. na budynek ratusza od razu widzimy że budynek jest "stylizowany na...." , a nie oryginalny.


Trudno jednak nie przyznać racji że lepsza schludna nowa "starówka" niż zdewastowane centrum. Robi się późno, wstać trzeba skoro świt więc wracam do swojego "hotelu". Z samego rana wracam po śladach na dworzec i już z daleka widzę pierwszą grupkę kibiców belgijskich która czeka na ten sam autobus co ja. Połączenie obsługuje PKS Gdańsk , przyjeżdża nieco opóźniony i.. pełen.  Wydaje się że kierowca zajechał na dworzec tylko po to żeby uspokoić podróżnych, że 20 min po nim wyjechał autobus dodatkowy w którym miejsca podobno są. Okazuje się że nie kłamał i z około godzinnym poślizgiem ruszamy w stronę granicy w Mamonowie. Dojeżdżając do granicy uśmiech pojawia się na mojej twarzy bo jesteśmy drugim autokarem w kolejce. W miarę upływającego czasu mój uśmiech coraz bardziej zanika. W tym miejscu doceniam Schengen. Co najdziwniejsze o wiele bardziej upierdliwa jest polska załoga składająca się z plotkujących między sobą panienek, którym wydaje się że są najważniejsze na świecie bo ktoś dał im mundur. Pieczę nad tą dziatwą sprawuje kilku otyłych wąsaczy, a cała "kontrola" rejsowego autobusu trwa bite 2 godziny. Po stronie rosyjskiej jest na szczęście lepiej, w czasie wbijania pieczątek  wsiada nastoletni wolontariusz FIFA rozdaje wszystkim mapki i po angielsku opowiada o najważniejszych punktach miasta. Ruszamy w końcu w dalszą drogę i po kilkudziesięciu minutach meldujemy się na dworcu autobusowym w Królewcu.
Od pierwszych minut żar leje się z nieba, mnóstwo ludzi, szczególnie młodzieży chodzi bez koszulek. Dla tych którym Rosja kojarzy się tylko z Syberią i białymi niedźwiedziami  polecam wycieczkę do obwodu w czerwcu. Jest rano, meldunek mam po 16 więc początkowo planuję pieszy spacer do centrum, ale patrząc na odległość, pogodę i fakt że mając Fan ID komunikację mam za darmo wybieram autobus. Pierwsze spojrzenie na miasto i... no cóż Paryż to to nie jest. 

Zawsze Królewiec - miasto o bogatej historii kojarzyło mi się z miejscami takimi jak Wilno czy Lwów. Tutaj mamy raczej do czynienia z typowym sowieckim miastem gdzie pojedyncze piękne cerkwie są otoczone szpecącymi blokami i pomnikami gloryfikującymi zbrodniczy ustrój.
Wyjątkiem jest wyspa Kanta położona na rzece Pregole i otoczona zabytkowymi spichrzami. To zielone płuca miasta i tam się właśnie kieruję w celu ochłody, wypicia zimnego piwka i obejrzenia katedry.


Ten fragment miasta zdecydowanie najbardziej mi się podoba, no i... nie "zdobi" go żaden Marks, ani Lenin. W bezpośrednim sąsiedztwie urządzono strefę kibica która wygląda całkiem nieźle.

Czas w przyjemnych miejscach mija szybko, więc kieruje się ku centrum. Główny plac to oczywiście czerwona gwiazda i cerkiew.


Na każdym kroku czuć już atmosferę mundialu i spotkać można organizujące się grupy kibiców. Belgowie na placu pod gwiazdą , Anglicy oczywiście w pubach.


Widać także pojedynczych fanów z całej reszty świata. Z mojej perspektywy najlepiej prezentują się Angole. Jako jedyni wyglądają jak kibice. Dużo flag, chóralne głośne śpiewy, żadnych pomalowanych pysków , włosów itd..  Wiadomo... jak wszędzie trafiają się kwiatki typu facet w zbroi, ale pewna doza folkloru na mundialu jest akceptowalna. Generalnie klasa. Po wydarzeniach na francuskim Euro sporo osób ze środowiska zastanawiało się czy dojdzie do próby rewanżu i jakiejś konfrontacji z ekipami rosyjskimi. Tutaj jednak pomimo pozornie sielankowej atmosfery i wręcz sztucznej uprzejmości rosyjskich służb, czuć cały czas że wielki brat patrzy...
Oprócz setek milicjantów na ulicach kręci się drugie tyle tajniaków po cywilu. Hitem jest wydziarany gość w koszulce Russian Hooligans z krótkofalówką w łapie :). Widać co prawda nielicznych miejscowych młodych zwiadowców szukających mocnych wrażeń, ale mając świadomość, że Omon tylko czeka na jakiś krzywy ruch na obserwacji poprzestają. Sami Rosjanie też wydają się być w szoku jak z dnia na dzień zmieniła się wykładnia prawa. Anglików łażących po pomnikach nikt nie pałuje, co więcej milicjanci pozwalają robić sobie fotki w ich okrągłych czapkach. Na co dzień raczej nie do pojęcia. Z drugiej strony.... nasza codzienność to też mandaty za byle piwo w parku podczas gdy w 2012 zarzygani Irlandczycy spali w krzakach w centrum miasta nie niepokojeni przez nikogo. Ot... prawo igrzysk. Resztę wolnego czasu spędzam w knajpie oglądając popisy naszych Orłów z Japonią i zajadając się wybornym uzbeckim żarciem.
Potem szybki meldunek w hostelu, zbędne rzeczy zatrzaskuję w szafce (czego będę żałował, ale o tym później) i po błyskawicznym prysznicu wracam do punktu zbiorczego, w który podstawione autobusy bezpłatnie odwożą kibiców na stadion.
I w tym miejscu należą się gospodarzom brawa, bo co by o ich kraju nie mówić to organizacyjnie nie ma się do czego przyczepić. Od transportu, przez wolontariuszy , po kible na każdym kroku i ekipy sprzątające - wszystko zagrało perfekcyjnie. Przejazd na stadion trwa 20 minut, wpuszczanie i kontrola osobista dużo sprawniejsza niż w polskiej ekstraklasie. Stadion - specjalnie wybudowany na tą okoliczność kiedyś rzucałby pewnie na kolana, ale od ładnych paru lat nie mamy się w Polsce pod tym względem czego wstydzić więc już nie rzuca:). Co do samego meczu to pewnie każdy go widział więc opisywać nie będę. Na trybunach rządzą Anglicy czego można się było spodziewać. Znakomite oflagowanie z czego są znani , zorganizowany doping , własne nagłośnienie.


Nie sposób jednak nie stwierdzić że na mieście byli dużo głośniejsi niż na samym stadionie z czego również są znani. Belgowie próbują się przebić , ale są mocno rozsypani po trybunach , jedyna zwarta grupa zajmuje miejsce za bramką, ale jest zbyt mała żeby przekrzyczeć synów Albionu, więc są słyszalni tylko fragmentami, głównie po akcjach ich drużyny. Kibicowsko mecz bez żadnego napięcia typowy piknik. Po spotkaniu równie sprawnie jak w pierwszą stronę tłum zostaje odstawiony do centrum miasta.

Kaliningad żyje nocą przynajmniej w czasie mistrzostw. Po za kretyńskim zakazem sprzedaży piwa w sklepach po 22 wszystko funkcjonuje tak jak w Europie zachodniej. Nie imprezuję specjalnie długo bo rano znów muszę wstać o barbarzyńskiej porze. Docieram bez przeszkód do hostelu i błyskawicznie zasypiam....
Wstaję jak zwykle spóźniony, otwieram szafkę i ...... dupa klucz nie pasuje. Kobieta w recepcji nie zna słowa po angielsku, posiłkuje się jedynie translatorem w ledwo działającym telefonie. Ostatecznie ogarnia o co mi chodzi, ale klucza zapasowego nie ma a mój autobus odjeżdża za 45 minut. W końcu baba bierze obcęgi młotek i śrubokręt i zaczyna o 6 rano rozbrajać metalową szafkę. Nie muszę wspominać że moi współlokatorzy , z których spora część położyła się spać 2 godziny temu są wniebowzięci. O dziwo operacja się udaje, a ja chcąc nie chcąc odpuszczam sobie poranny prysznic i z wywieszonym jęzorem biegnę na dworzec.
Całe szczęście autobus odjeżdża opóźniony  o 20 minut dzięki czemu udaje mi się opuścić putinowską enklawę i nadrobić braki snu na niewygodnym siedzeniu. Podróż mija spokojnie poza tym że znowu trzeba czekać 2 godziny na odprawie granicznej. Przy okazji po raz kolejny okazuje się że Polacy są życiowo po stokroć bardziej zaradni niż zachodzi Europejczycy. Na pytanie polskiego celnika czy ktoś przewozi mięso lub nabiał rodacy natychmiast chowają puszki z kawiorem po kieszeniach podczas gdy kilku Belgów z uśmiechem na ustach chwali się suszonymi karpiami, co najmniej jakby sami je złowili. Oczywiście uśmiech znika za chwilę gry rybki lądują w worku na śmieci.
Do Elbląga docieramy spóźnieni 3 godziny co ani mnie już specjalnie nie dziwi, ani nie irytuje. Analizuję szybko połączenia w stronę Poznania i spontanicznie decyduję się zahaczyć po drodze o zamek w Malborku, który zawsze chciałem odwiedzić, a jakoś zawsze brakło czasu. Zamczysko robi wrażenie i naprawdę warto się tam wybrać.


Ostatnim rozdziałem wycieczki jest postój w Bydgoszczy gdzie zajadam obiad, i przy piwko przeglądam zdjęcia na telefonie. Jeszcze tylko ostatnia prosta osobowym do Poznania i kończę swoją krótką, acz treściwą przygodę z rosyjskim mundialem.
Czy było warto ? ... Mając jedenaście lat i oglądając Kluiverta w akcji złapałbym się za głowę widząc siebie o dwadzieścia lat starszego mającego w ogóle czelność zadać tak oczywiste pytanie.  Pewnie że było :)




GRECKIE GALAPAGOS



Wyspy greckie to jeden z ukochanych kierunków wakacyjnych naszych rodaków.
Trudno się dziwić. Piękna pogoda, ciepłe morze i widoki przyciągają tysiące urlopowiczów.
Jako ,że miejsca nastawione na typową turystykę plażową w wersji All Inclusive nie należą do moich ulubionych to jakoś do tej pory nigdy tam nie dotarłem.
Ze względów zawodowych wrześniowy urlop musiałem zaplanować w ciągu kilku dni i na zorganizowanie bardziej ambitnej wyprawy zwyczajnie zabrakło mi czasu. Nie żałuję...

Wybór padł na Zakynthos, bo pasował mi czarter z Poznania, oraz mała odległość między lotniskiem,
a wykupionym hotelem, co przy lądowaniu w nocy i braku transferu na miejscu było bardzo wygodne.
 Na koniec niewielkie rozmiary wyspy którą miałem zamiar zwiedzać na własną rękę/nogę , albo rower. Wyjątkowo wszystko poszło zgodnie z planem :).
Odpuszczę sobie pisanie relacji punkt po punkcie, bo umówmy się... Tutaj nie spotka was przygoda życia. Nic was tu nie zje, nie zaatakuje. Nie ma jak się zgubić bo wszędzie jest blisko.
Nawet jeśli zbłądzicie wędrując po górach to obojętnie którą stronę byście nie poszli zawsze w odległości 2-3 godzin marszu znajdzie się jakaś wioska, a wiosce Tawerna. Autobus jeśli nie przyjedzie dzisiaj to przyjedzie jutro.
To nie jest miejsce na szaloną eskapadę, którą się wspomina latami, za to doskonale nadaje się na błogie lenistwo w otoczeniu przyrody, piesze wędrówki po niekończących się gajach oliwnych, poznawanie miejscowej kuchni i powolnego stylu życia miejscowych.
Oczywiście imprezy do białego rana jeśli ktoś tego szuka również są tu osiągalne:).
Przede wszystkim jest po prostu pięknie.
Poniżej  najistotniejsze moim zadaniem informacje o wyspie:

Komunikacja

 Wyspa dzieli się na część południową gdzie komunikacja jest. I północną gdzie jej nie ma wcale.
Wszystkie trasy autobusów startują z dworca w stolicy.
Spokojnie dojedziemy do wszystkich kurortów w turystycznej części wyspy, a także do Kyllini i Aten. Warto wspomnieć, że poza sezonem nie ma kursów na lotnisko położone ok 6 km od Zante Town, więc do wyboru mamy taxę albo spacerek. Jeśli chodzi o północ to zostają wypożyczalnie samochodów/skuterów/rowerów. Są jeszcze quady, ale nie polecam, bo są hałaśliwe, śmierdzące, straszliwie zajechane i do tego drogie.

Laganas 

 Kurort kochany przez jednych i znienawidzony przez innych.
Na jednym  forum natknąłem się na opinię - "Nie jedźcie do Laganas , to w ogóle nie jest Zakynthos". Częściowo się zgadzam, ale nie do końca. Laganas to miasteczko, które upodobali sobie Brytyjczycy.
Jest tam mnóstwo klubów knajp, sexshopów itd..
Jednak w związku z tym ,że na wyspie wszędzie jest blisko, może to być niezłe miejsce na bazę wypadową.
Już 500m. od centrum zaczynają się gaje oliwne, spacerując brzegiem morza w stronę Kalamaki dojdziemy do najszerszej, (prawie pustej) plaży w całej zatoce.
W drugą stronę mamy Agios Sotis,
a kawałek dalej znakomite przydrożne Tawerny.
Przy tym wracając po całym dniu zwiedzania/plażowania możemy skorzystać z plusów kurortu.
Iść na imprezę, zobaczyć w pubie mecz, kupić piwo choćby o 4 rano, a przede wszystkim wrócić z innego miasteczka autobusem który jeździ  do północy co godzinę, a nie raz dziennie.
Na każdym kroku są też całodobowe punkty medyczne nastawione głównie na Anglików którzy po pijaku nie trafili z balkonu do basenu lub połamali się  na quadzie. Sądząc po ich ilości nie są to odosobnione przypadki :). Co oczywiście nie oznacza, że wam nie pomogą jak np. nadepniecie na jeżowca.
Może to być niezłe miejsce na kompromisowy wyjazd dla grupy przyjaciół z której część chce imprezować ,a część zwiedzać. Jeśli jednak planujesz rodzinne wczasy, razi cię hałas, a widok pijanych i nie do końca ubranych Brytoli napawa cię wstrętem - Uciekaj.... :)

Żółwie Caretta

Temat tyleż ciekawy co kontrowersyjny.
Niewątpliwie te wielkie żółwiska są symbolem wyspy widocznym na każdym bibelocie, pocztówce itd..
Zakynthos jest jednym z ostatnich miejsc na świecie gdzie od setek lat co roku składają jaja. Na terenie zatoki Laganas istnieje obszar chronionego parku narodowego. Gniazda tych sympatycznych gadów są oznaczane i pilnowane przez wolontariuszy z organizacji "Turtle Watch" - swoją drogą spoko ekipa, warto zamienić z nimi kilka słów o tym co robią.
W ochronę zagrożonych wyginięciem zwierzaków włączyły się też władze ,między innymi wprowadzając zakaz przebywania w nocy na niektórych plażach, oraz zakaz lotów po zmierzchu.
Gdzie więc kontrowersje ? Ano....druga strona medalu to "wycieczki na tropienie żółwi" organizowane przez greckich cwaniaków. Nierzadko kilka sporych łodzi ściga jednego wystraszonego żółwia po całej zatoce, żeby jeden z drugim baran mógł sobie pstryknąć fotę. Niestety tak jak Grecy są sympatycznymi i otwartymi na drugiego człowieka ludźmi. Tak ich dbałość o środowisko i bogactwa naturalne pozostawia wiele do życzenia. Łatwo oskarżać turystów o śmiecenie na plaży i zanieczyszczenie, ale sory ... odpady budowlane do zatoki to raczej nie turyści zwożą.
Trochę odszedłem od tematu samych żółwi, ale przy tym wszystkim zamykanie lotniska na noc... brzmi groteskowo.

Rejs dookoła wyspy.

Tak jak nie polecam wycieczek "na żółwie" (jak chcecie je zobaczyć to polecam kajak), tak nie wyobrażam sobie żeby nie opłynąć wyspy dookoła. Obojętnie z usług jakiej firmy skorzystacie rejs wygląda  podobnie.
Widoki są rewelacyjne, linia brzegowa urozmaicona, a co najważniejsze - docieramy do plaż, do których nie da się dostać od strony lądu.



Spędzamy na morzu cały dzień z kilkoma przerwami na pływanie w fantastycznych zatokach i błękitnych jaskiniach.


Jest krótki postój w Porto Vromi,
są przerwy na odpoczynek na najpiękniejszych plażach wyspy.
Możemy się popluskać w śmierdzących jajem wodach na Xigia Beach (naturalne spa - jakieś tam siarkowe cuda, ale dokładnie nie pamiętam:)). No i gwóźdź programu.... Navagio, plaża wraku,  czyli najbardziej znana plaża w Grecji. Generalnie śmieszą mnie zawsze wszystkie top listy atrakcji, ale świadomość, że jest jest na jednej z 5 najpiękniejszych plaż świata bardzo przyjemnie łechce moją próżność :).
Co tu pisać jest zajebiście....



Cameo

Prywatna wyspa leżąca w sąsiedztwie portu Agios Sotis. Fajne miejsce choć do bólu komercyjne.
Znane z chybotliwej kładki i organizacji wesel. Wyspę za kosmiczne pieniądze można w całości wynająć i na niej zabalować.

Zante Town 

Stolica wyspy nie ma jakiejś szczególnej opinii, większość opisów jakie znajdziemy w necie to marudzenie,
a to że nie zachwyca , a to że Heraklion ładniejszy bla bla bla.
Fakt, może Paryż to nie jest, może większość miasta po trzęsieniu ziemi powstało praktycznie od zera.



Może z zabytkowej architektury pozostało tylko kilka pięknych kościołów, ale ja byłem zachwycony świetnym typowo portowym klimatem.






Miasteczko żyje jakby obok tej całej turystycznej otoczki wokół Zante. To nie jest Laganas gdzie wszystko jest pod turystę. Przyjeżdżając tutaj musimy się dostosować do sjesty i do miejscowego rytmu.
Mieszkańcy siedzą w centrum w tawernach i grając w karty przyglądają się przyjaźnie lecz bez specjalnego zainteresowania grupkom przybyszów z całej reszty świata. To tutaj kupimy wino i oliwę od chłopa (w plastikowej butelce bez etykiety) i zjemy prawdziwe greckie potrawy.  To tutaj poczujemy atmosferę  greckiej ulicy. Zdecydowanie warto tu spędzić przynajmniej jeden dzień.

Kuchnia

Próbowanie lokalnych smaków jest żelaznym punktem moich wyjazdów, tak było i tym razem.
Nie można ominąć tutejszych owoców morza. W Polsce jadam je niezbyt często, bo należą do mojej prywatnej kategorii produktów, które poza miejscem wytworzenia są drogie, nieświeże, mrożone i niesmaczne. Te tutaj są drogie, ale świeże i przepyszne :).


Jeśli dla kogoś ośmiornice i kalmary są kulinarnym zboczeniem to na pewno tutejsza jagnięcina, suvlaki i inne grillowane mięsiwa zaspokoją polskie kubki smakowe.
Nie można zapomnieć też o oliwie, a jeśli kogoś bardziej interesuje proces produkcji płynnego złota to warto odwiedzić przetwórnie-muzeum niedaleko Lithakii.




Plaże

Niezależnie od tego czy ktoś leci się smażyć czy zwiedzać plaże są nie odłącznym elementem wyspy.
Moją ulubioną była szeroka dzika plaża pomiędzy Laganas, a Kalamaki na której oprócz morza można podziwiać lądujące  2 kilometry dalej samoloty.
Tutaj jednak każdy znajdzie coś dla siebie. Miłośnicy sportów wodnych mają Banana Beach, dla tych którzy lubią plażować pod parasolem i z drinkiem w ręku najlepsze będzie Laganas, amatorzy plaż kamienistych dobrze się poczują na Vrontonero,
a golasy pod skałami Kalamaki Beach.
 Te najsłynniejsze plaże z dostępem tylko od strony wody można zobaczyć podczas rejsu.

Wieś

Warto powędrować krętymi drogami, bez celu po ciągnących się bez końca gajach oliwnych, pastwiskach i małych wioseczkach. Pospacerować wśród stada zdziwionych owiec czy kóz, wstąpić do przydrożnej tawerny i zapomnieć o całym świecie.....









PRZEMYŚL


Gdybym zapytał swoich znajomych z czym im się kojarzy Przemyśl to pewnie większość odpowiedziałaby ,że z tym że jest daleko. Kilka osób regularnie podróżujących PKP wymieniłoby pociąg zwany u nas potocznie przemytnikiem (skład relacji Przemyśl - Szczecin).
Może ktoś wpadłby na twierdzę Przemyśl i to w sumie tyle…

I błąd. Przemyśl to miasto z bogatą, sięgającą 7 wieku historią. Historią bardzo trudną, bo miasto ze względu na położenie, wielokrotnie było niepokojone przez bliższych i dalszych sąsiadów. Przemyśl pustoszyli Kozacy, Tatarzy, Austriacy , Rosjanie , a w końcu także bandyci ukraińscy i niemieccy. Mimo wszystko miasto stoi tak jak stało i robi wrażenie, że czas się tu zatrzymał.
Nie ma co ukrywać - obecny klimat miasto “zawdzięcza” wiecznemu niedoinwestowaniu. Wschód nigdy nie był przesadnie bogaty , ale dzięki temu uratował się przed zalewem tandetnych inwestycji kapitalizmu lat 90’tych. Tutaj nie ma enklaw betonu szkła i stali wciśniętych jak pięść do nosa w centra wielu polskich miast. Być może narażam się tu lokalnym mieszkańcom, którzy woleliby aby region rozwijał się szybciej niemniej  mnie zachwyca tutejszy autentyzm.
Oczywiście nie jest to jakiś skamieniały skansen i trudno nie zauważyć starań o ściągnięcie do miasta turysty. Ważnymi punktami regionu są zabytki fortyfikacji związane z twierdzą Przemyśl. Warto zrobić sobie objazdówkę szlakiem umocnień, choć jest to wycieczka na kilka dni i raczej trudno ogarnąć temat bez auta. Całą resztę przemyskich atrakcji możemy obejść w ciągu jednego dnia. Zwiedzanie zaczynamy zaraz po wyjściu z Pociągu podziwiając fantastycznie odrestaurowany dworzec. A dalej ? Bez pośpiechu, tu wszędzie jest blisko , na wszystko jest czas. Można rozsiąść się wygodnie przy stoliczku w jednej z przydworcowych knajp, których urok polega na koszmarnej siermiężności i zaplanować dzień. Proponuję pierwsze kroki skierować w stronę Muzeum Ziemi Przemyskiej.

Gdyby kilkanaście lat temu ktoś powiedział mi, że z własnej woli pójdę do muzeum, co najwyżej postukałbym się po czole. Od czasu kiedy pierwszy raz odwiedziłem muzeum powstania warszawskiego, przestałem kojarzyć tego typu placówki jedynie z przymusowymi wycieczkami szkolnymi, i zakurzonymi  gablotami których nie można dotknąć. Inna sprawa, że instytucje porównywalne z tą Warszawską można  policzyć na palcach. Muzeum Ziemi Przemyskiej jest jedną z nich. Pomimo, że nie rzuca na kolana efektami interaktywnymi, ale przedstawia i porządkuje wielokulturową historię miasta w sposób niezwykle ciekawy.
Sercem każdego starego miasta jest rynek. Ten w Przemyślu jest bardzo charakterystyczny , bo dwupoziomowy. Lokalizacja miasta w dolinie Sanu wymusiła rozwiązania architektoniczne dzięki którym dziś możemy podziwiać unikalną zabudowę.
Pod starówką ciągnie się podziemna trasa turystyczna którą również gorąco polecam.
Niedaleko rynku na niewielkim wzgórzu znajduje się zamek ,a poniżej jego murów znajdziemy kilka kościołów, których przeliczeniu na liczbę mieszkańców jest chyba najwięcej w kraju.
Najstarszym obiektem sakralnym jest archikatedra p. w. Wniebowzięcia Najświętszej Panny Marii i Św. Jana Chrzciciela. Polecam zobaczyć nie tylko sam kościół, ale przede wszystkim wgramolić się po krętych schodach na dzwonnicę z której rozpościera się znakomity widok na miasto, zakola Sanu i najbliższą okolicę.
Dla tych, którym wspinaczka po kościelnych schodach nie wystarcza polecam spacer na górujące nad miastem “Zniesienie”.
Nazwa wzgórza pochodzi od zniesienia z powierzchni ziemi armii tatarskiej. Droga na górę prowadzi wzdłuż Sanu , umocnień linii Mołotowa ,aż do niewielkiego stadionu miejscowej Polonii.
Za stadionem skręcamy w lewo i wspinamy się na niezbyt wysokie, ale dość strome wzniesienie na którym w 2000 roku ustawiono krzyż upamiętniający dwa tysiące lat chrześcijaństwa. Tuż obok znajduje się stacja narciarska, oraz fort.
Przemyśl na pewno nie jest miastem które wymienia się jednym tchem obok Krakowa, Gdańska, Warszawy , Torunia czy Poznania jako tak zwane “must see”. Nie ma tu rzeszy turystów, ani widowiskowej promocji. Leży na kresach Polski nie tylko w sensie dosłownym, ale także w świadomości wielu ludzi. Można tu jednak znaleźć klimat i autentyzm za które kocham wschodnią część naszego kraju. Wpadnijcie tu, choćby na jeden dzień - nie pożałujecie.



ODSIECZ WIEDEŃSKA

Wiedeń nie należy do moich ulubionych miejsc na świecie. Jest piękny, czysty i zadbany, ale… trochę sztywny.
Zdecydowanie bardziej lubię klimaty południowe, lekki nieład i luz. W wymuskanym Wiedniu mam wrażenie, że za każdym rogiem kryje się policjant, który tylko czeka aż wejdę na trawnik J. No i ten język…..
Po co więc znowu tam jadę?
Ano za sprawą naszej kadry. Na początek eliminacji maszyna losująca zafundowała nam wizytę w austriackiej stolicy. Drogę rozpoczynam tradycyjnie na poznańskim dworcu głównym, z którego udaję się osobówką do Łodzi.
Wysiadam na dworcu „Kaliska” w mieście, które od lat ma fatalną opinię. Na wygnanie w mieście Łodzi narzekał już Adaś Miałczyński, narzekało też wielu przed nim i wielu po nim.
Ostatnimi czasy natomiast miasto robi bardzo wiele żeby ten niekorzystny obraz zmienić. Inwestycje, kampanie marketingowe itd. A jak to wygląda z mojej perspektywy ?

No coż…  dalej nie jest to miasto do którego wybrałbym się w innym celu niż przejazdem, ale trzeba przyznać, że widać zmiany na lepsze. Ulica Piotrkowska  jest zadbanym odnowionym deptakiem,

duża część kamienic ma nowe elewacje, nie brakuje klimatycznych knajpek, rzeźb, murali itd.
Można miło spędzić czas. Duże wrażenie robi też Centrum Nauki i Techniki no i perełka wśród modernizowanych w ostatnich latach dworców – „Łódź Fabryczna”.

Z tego właśnie miejsca udaję się w dalszą podróż przy okazji testując klasę premium przewoźnika Leo Ekspess. Jest drożej, ale na długich trasach warto dołożyć trochę grosza żeby sąsiad z przodu nie spał nam na kolanach. Pierwszy raz odkąd skończyłem jakieś czternaście lat mam w autobusie odpowiednią ilość miejsca na nogi. Dojeżdżam i tak standardowo niewyspany, bo podróż mija na konflikcie części imprezowej z tą śpiącą z dodatkowymi atrakcjami w postaci interwencji policji.
Po przyjeździe na dworzec układam ekspresowy plan zwiedzania, na początek idzie belweder bo jest najbliżej.

Bardzo ładne miejsce, choć o tej porze roku jeszcze nie można nacieszyć się kwitnącym ogrodem. Za to można znaleźć np. cycatą babę z ogonem.
Niedaleko belwederu trafiam na polski kościół, a przed nim obelisk smoleński.

Przynajmniej tutaj nikomu nie przeszkadza. Dalsza część zwiedzania obejmuje przede wszystkim śniadanie, a potem pieszą wędrówkę dookoła tzw. Ringu wiedeńskiego, wokół którego mieszczą się najbardziej znane zabytki stolicy. Między innymi Kościół św Karola Boromeusza, Opera,królewska palmiarnia ze słynną kolekcją motyli,  Muzea sztuki, historii naturalnej i kilka innych. Ratusz, parlament, Kościół wotywny i całe mnóstwo innych znanych miejsc.











Nie będę opisywał każdego z nich z osobna, gdyż przewodnikowych opisów Wiednia można w necie znaleźć setki. Trzeba przyznać, że po przejściu tej trasy jestem już mocno zmęczony więc kieruję się do ścisłego centrum, gdzie rolę rynku pełni plac przed katedrą św.Szczepana.

 Po odświeżającym Weizenie mam jeszcze trochę siły na spacer uliczkami wokół katedry gdzie królują sklepy znanych marek i setki turystów, a także kolumna wotywna i pałac Hofburg.



 Czas jak zwykle szybko mija, więc kieruję się w stronę Prateru. Po drodze mijam Dunaj który nie jest tutaj ani piękny, ani modry. Daruję sobie lunapark, bo już kiedyś go odwiedziłem, ale jeśli ktoś lubi takie atrakcje to warto zaliczyć, szczególnie że jest stosunkowo niedrogi. Dużym plusem jest możliwość skorzystania z pojedynczych przejazdów np. za 5 E., bez konieczności kupowania całodniowego biletu za kilkadziesiąt euromonet jak w przypadku innych europejskich parków rozrywki.




Wieczorem przyszedł czas na główny punkt programu czyli mecz naszej repry.
Muszę przyznać, że jestem kibicem ligowym, na mecze reprezentacji nie uczęszczam regularnie. Skutecznie odstraszał mnie jarmarczny klimat na stadionie narodowym. Spotkanie w Wiedniu zaskoczyło mnie pozytywnie. Dobry, równy, zorganizowany doping, duża ilość ekip klubowych i stosunkowo niewielu klaunów z pomalowanymi twarzami i skrzydłami husarii.
Mecz wygrywamy po bramce PIO PIO PIO i cała ferajna udaje się do centrum świętować sukces.



Tego wieczora Wiedeń jest Polski, Wiedeń jest nasz ……
I pomyśleć, że gdyby nie Sobieski, gralibyśmy tu dzisiaj z Turcją J…..




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz